Zasadą książki na pierwszy rzut oka wydaje się autentyczność, skupienie na przekazywaniu najbardziej własnych doświadczeń. Podtytuł brzmi przecież Prawdziwe historie, w zakończeniu autor deklaruje: postanowiłem rozmawiać tylko z uczestniczkami wydarzeń i jedynie o tym, co bezpośrednio ich dotyczyło, a na początku książki zapowiada brak patosu. Autentyczności towarzyszy zamierzona reprezentatywność, próba niewykluczającego ogarnięcia całości kobiecego doświadczenia II wojny światowej:
Zależało mi na tym, by [wymuszonemu przez wojnę] gwałtownemu dojrzewaniu dziewcząt w Polsce przyjrzeć się z kilku możliwych perspektyw: dużego miasta i wsi, początku i końca wojny, okupacji niemieckiej i sowieckiej. Z punktu widzenia absolwentki szkoły powszechnej na Podlasiu i uprzywilejowanego dziecka prominentnej rodziny.

W wyborze swoich bohaterek  i ich opowieści Modelski posłużył się jednak nie tylko wspomnianymi kryteriami płci, wieku (osoby, o których pisze, były w 1939 bardzo młode) i udziału w opisywanych wydarzeniach. Kryterium nigdzie nie wyartykułowanym – czyżby aż tak oczywistym? – jest zaangażowanie w konspirację, przynależność do podziemnych struktur oporu. Bohaterki Modelskiego to łączniczki, sanitariuszki, agentki, a jednocześnie żołnierki, powstanki, minerki, lotniczki, partyzantki. Niepoważnie brzmią te formy w takim nagromadzeniu? Cóż, dziewczyny są także w tym samym czasie – co już pewnie nie razi niczyjego ucha – kucharkami, szwaczkami, pomywaczkami, sprzątaczkami, krawcowymi, nianiami, gospodyniami, hafciarkami. (Ale jedna musi zostać górniczką, na zesłaniu).

Wspomniany autokomentarz Modelskiego, który chce – znaczące sformułowanie – przyjrzeć się dojrzewaniu kogoś innego, kobiety, pokazuje wraz z wydawniczym, reklamowym omówieniem (Jak zachować kobiecą wrażliwość, gdy wokół panuje okrucieństwo (...), a w torebce, obok szminki i lusterka, trzeba schować pistolet?) ukryty protekcjonalizm książki. Zamiarem jest – w dobrej, jak sądzę, wierze – oddanie uwagi i sprawiedliwości kobiecym opowieściom; realizuje się go jednak przy wstępnym, nieświadomym może założeniu, czym okaże się ta kobiecość.
W pierwszej lekturze książki skupiamy się na arcyciekawych autobiograficznych opowieściach bohaterek. Potem: najbardziej interesujące okazuje się, w jaki sposób, mimochodem, marginesowo, właściwie skrycie opowieści te – na szczęście – zaczynają podważać założone ramy.

Wypowiedzi bohaterek na pozór wydają się po prostu tylko zapisane, przekazane dalej przez możliwie przezroczystego skrybę – każdy z rozdziałów opatrzony jest tytułem-cytatem z pierwszoosobowej narracji wypełniającej ogromną większość tekstu, inną czcionką wyróżnia miejsca ingerencji autora: niewielkie fragmenty zawierające skróty fabularne, omówienia historyczno-politycznych okoliczności, wskazujące na szczególnie wyraziste obrazy, podkreślające lejtmotywy. Jednak przy uważnej lekturze widać, że mamy przed sobą nie efekt zapisu żywej mowy, ale bardzo starannej redakcji. Wypowiedzi poszczególnych bohaterek niespecjalnie różnią się od siebie pod względem stylistycznym, okazują się w dużym stopniu pozbawione własnej specyfiki, jaką ma język każdego człowieka. Pod tym względem kobiecy głos jest w książce Modelskiego poddany uniwersalnym (więc, można by rzec, odwiecznie męskim) regułom poprawności, przejrzystości, jednolitości.

Nie oznacza to, że w Dziewczynach wojennych mamy do czynienia z narzuceniem opowiadającym powszechnej, utrwalonej i wspieranej przez oficjalny dyskurs wersji historii. Po pierwsze, nie o historyczność tutaj chodzi (nie ma tu choćby przypisów i omówień, które miałyby uzgadniać poszczególne opowieści ze sobą czy z podręcznikowymi ustaleniami dotyczącymi wydarzeń, o których doświadczeniach mowa). Po drugie, pomiędzy rozdziałami dochodzi do zderzenia podejść i poglądów – na przykład w sprawie stale bardzo drażliwej, czyli oceny słuszności powstania warszawskiego, a wyłaniające się z nich sylwetki kobiet także będą się biegunowo różnić. Ten światopoglądowy patchwork ma jeden, jak sądzę, wyjątek. Bohaterki łączy nie tylko to, że wszystkie należą do konspiracyjnych organizacji, ale także to, że organizacje te to Armia Krajowa lub mające narodowy profil Związek Jaszczurczy czy NSZ. Skomplikowania sytuacji Polaków związanych z komunizmem czy po prostu lewicą właściwie w ich doświadczeniach nie ma – stanowią oni margines na takiej samej zasadzie, jak szmalcownicy, a postawy wobec ZSRR są od początku do końca równie jednoznaczne, jak wobec Trzeciej Rzeszy. Budują się więc w Dziewczynach wojennych fascynujące (co przecież tak rzadko się udaje) opowieści o nieskazitelnych ludziach.

Udaje się to, jak sądzę, także dzięki tej właściwie niemożliwej wywrotowości wygładzonego tekstu. Najbardziej autentyczne są dla mnie w tych opowieściach różnego rodzaju braki, przerwy, powściągliwości. Niektóre – wydawałoby się – fabularne czechowowskie strzelby w ich opowieściach nie wypalą, wątki ulegają zawieszeniu, gubią się. Wzruszające historie frontowej miłości, opowiadane z półwiecznego dystansu, okazują się pozbawione happy endu, erotyka zostaje wielokrotnie zakamuflowana, nawet gdy bez niej fabuła ma wyraźne luki. Jakoś samo przyszło – cytat z wypowiedzi Lidii Lwow, stanowiący zarazem tytuł „jej” rozdziału, odnosi się właśnie do tego, czego w nim brak, a co jednocześnie jest jego jądrem: jak to się stało, że weszła ona w miłosny związek z dowódcą partyzantki na Wileńszczyźnie, trwający aż do jego egzekucji w 1951 roku przez władzę ludową? Jaki był ten związek, jaki był ten mężczyzna? Nie będzie wprost o tym mowy. O swoich brawurowych wyczynach na służbie kobiety opowiadają równie niemal powściągliwie, skupiając się raczej na konkretnych czynnościach, pomysłach, drobiazgach:
Zatoczyłam wielkie koło i pobiegłam w tym samym kierunku, z którego przyszłam. Rowem melioracyjnym, żeby psy nie znalazły. (...) Zaszyłam się w stogu. Ucichło. (...) Za tę ucieczkę dostałam potem Krzyż Walecznych, a jak nazajutrz trafiłam na melinę, to usłyszałam niestworzoną historię o tym, jak jakaś łączniczka bohatersko uciekała z ruskiego posterunku.


Można to czytać jako wyraz częstego kobiecego podejścia umniejszającego swoje zasługi i umiejętności – coś tam nawet potrafiłam, mówi o początkach swojego zaangażowania inna bohaterka, która od pierwszych dni wojny udzielała pomocy rannym i poszkodowanym, a zaraz potem zorganizowała tajne komplety. Są w takich momentach również, jak sądzę, ślady specyficznego, własnego doświadczenia, wskazujące na to, co rzeczywiście w danej chwili stanowiło dla bohaterki jego ośrodek, co zapamiętała szczególnie. Kolor farbującego swetra, dźwięk łamanej kości, benzyna w bańce na mleko, pierwszy raz usłyszane przekleństwo, rodzaje układanych przez ojca pasjansów. Czasem nas to zaskakuje – i wtedy rozpoznajemy, że sami mieliśmy jakieś przedsądy, spodziewaliśmy się, nauczeni i przez szkolną historię, i przez takie jej przepisanie, jak u Sylwii Chutnik czy w Powstaniu w bluzce w kwiatki, pewnych rozwiązań.

W takich momentach spod starannej redakcji przebija coś innego: prywatna opowieść, taka, chciałoby się rzec, jak znane z życia codziennego babcine wspomnienia, powtarzana może wielokrotnie, zawsze z naciskiem na te same szczegóły, lubująca się w wybranych anegdotach. Te dziewczyny, które są bohaterkami książki Modelskiego, to przecież autokreacje starszych kobiet, rozmówczyń dziennikarza – stworzone po wielu latach, przepuszczone przez liczne filtry: słabnącej pamięci, autocenzury (obyczajowej i nie tylko), wizji tego, jak taka opowieść powinna wyglądać, konwencji wspomnienia. Najciekawsze w Dziewczynach wojennych jest więc śledzenie tego procesu; czytelnik może tu przyjąć bardzo aktywną rolę. Najpierw śledzić frapujące losy konspiratorek – wraz ze specyficznością ich sytuacji jako kobiet – potem dostrzec zarówno tamte, niegdysiejsze dziewczyny w babcinych opowieściach, jak i dzisiejsze babcie, które się za nimi skrywają.


Łukasz Modelski, Dziewczyny wojenne
Znak, 2011