Teatr Muzyczny Roma z Warszawy zaszczycił nas niezwykłym spektaklem jednego aktora, który sam w sobie jest trudny. I staje się jeszcze trudniejszy, gdy jeden aktor ma samodzielnie zapanować nad słowem mówionym, śpiewem i tańcem, czego w spektaklu nie brakuje. Scenariusz składa się z fragmentów dzienników Jeleny Bułhakowej, listów jej męża, a także z piosenek Agnieszki Osieckiej i Jonasza Kofty.

Tekst spektaklu to raczej wysublimowany esej niż konwencjonalna autobiografia bohaterki, kobiety inteligentnej i wykształconej, trzeciej żony utalentowanego pisarza, a także pierwowzoru postaci Małgorzaty w powieści Mistrz i Małgorzata. O niekonwencjonalności formy, w jakiej został przedstawiony życiorys Jeleny przekonuje wejście aktorki – w czarnym stroju, z czarnym kapturem na głowie, śpiewającej „Dobranoc Kochanie”. Tak jakby spektakl się kończył, a w opowiedzianej historii została postawiona kropka. Pierwsze skojarzenie ze zbliżającą się śmiercią nie jest przypadkowe – przecież w malarskich i literackich wyobrażeniach śmierć prawie zawsze była kobietą. Za chwilę na scenie usłyszymy opowieść o sztuce i o miłości, które nie znają śmierci i rozgrywają się poza nią.

Jelena Siergiejewna porzuciła wygodne życie u boku męża, gen. Eugeniusza A. Szyłowskiego, by wraz z Miszą, w ubóstwie, doświadczać sztuki i ją współtworzyć. W przedstawieniu staje się ona postacią biegunową. Raz jest pokorną, pełną pogodnych uczuć kobietą; innym razem, przeistacza się w dynamiczną, artystyczną duszę, wciąż poszukującą własnej tożsamości.
Tę swoistą transgresję osobowościową oddaje przenikliwy, pewny siebie głos Anny Czartoryskiej, osiągający zarówno głębokie tony niskie, jak i krzykliwe tony wysokie. Aktorka potrafi jednocześnie delikatnie, śpiewnie szeptać oraz stanowczo i bezwzględnie przeszywać widza swoim głosem. Piosenki w jej wykonaniu to prawdziwe rzemiosło artystyczne.

Historii bohaterki Morfiny nie można oddzielić od biografii jej męża – Michaiła Bułhakowa, jednego z najwybitniejszych pisarzy rosyjskich. Jej opowieść zaczyna się od momentu poznania Miszy i trwa aż do chwili jego śmierci. Nawet po tym zdarzeniu, Jelena przywołuje sny o Bułhakowie, które stają się metafizycznym miejscem spotkania ze zmarłym pisarzem. W spektaklu pojawiają się fakty z życia Michaiła: epizod w teatrze, relacje ze Stalinem, a także bolesna śmierć po długiej chorobie. Ciekawie wprowadzony zostaje głos/bohater Stalina: nagle zapalają się wszystkie światła na scenie, pojawia się niepokojąco chłodny wiatr, któremu akompaniują szybkie, ostre i przeszywające dźwięki szarpanych strun skrzypiec. Zza sceny dochodzi „pogodny” głos Stalina upominający państwa Bułhaków przed wyjazdem za granicę. Jelena zaś siedzi zziębnięta na sofie. Jakby ten jeden, obcy głos wprowadzał nieład i strach w jej życie, zakłócał spektakl.

Monodram jest opowieścią, która przekształca wielość wydarzeń w jedną wspólną historię. Przez większą część spektaklu aktorka gra na przodzie sceny, nie ucieka w tył, śpiewa i tańczy bezpośrednio przed nami, chce zostać zauważona i wysłuchana. Na wiszącym z prawej strony drewnianym wieszaku znajdują się różnorodne stroje, które Jelena stopniowo z niego zdejmuje. Zaś sama „przywdziewa” kolejne ubrania, emocje, interpretacje. W tym miejscu uruchamiają się skojarzenia z założeniami francuskich narratologów, którzy w akcie opowiadania dostrzegali próbę scalenia różnorodnych epizodów w jedność, a także próbę ich zrozumienia przez podmiot mówiący. Takim aktem staje się ten spektakl. Jelena odtwarza etapy swojego życia i dzięki przedstawieniu scala je w jedność, w której odnajduje własną ontologię. To z kolei prowokuje widzów do stawiania pytań o tożsamość bohaterki.

Trudno jest odpowiedzieć na pytania, w jakim czasie zostaje opowiedziana historia czy w którym momencie swojego życia Jelena tworzy z niego spektakl. Dlatego też tekstu nie można nazwać klarowną autobiografią. Nawet nie jesteśmy pewni, czy przestrzeń sceniczna składająca się z wieszaka, sofy oraz kobiecej toaletki, po której postać porusza się dosyć swobodnie, to jej i Miszy mieszkanie. Widzimy tylko, jak bohaterka wchodząc na scenę, zrzuca płachty z mebli, które wydają się stare, zapomniane i nieużywane. Spod sofy wyciąga pudełko z różnorodnymi galanteryjnymi dodatkami i przegląda kapelusiki, chusteczki, rękawiczki, perły… W trakcie spektaklu zachodzą interakcje pomiędzy nią a przestrzenią, ale nie na zasadzie umiejscawiania wydarzeń, lecz odkrywania pewnego obszaru dla swojej historii i dla siebie samej. W tym kontekście przestrzeń staje się swoistym uniwersum ludzkiego życia.

W spektaklu muzycznym nie można pominąć zespołu akompaniującego historii Jeleny. Orkiestra składała się z następujących instrumentów: pianino, skrzypce, gitara klasyczna, gitara elektryczna, które świetnie ze sobą współbrzmiały, ale też ustępowały w momentach solowych. Choreografia, zaaranżowana przez Paulinę Andrzejewską, łączyła wiele technik tanecznych: od walca, przez kabaretowe występy kobiece, po współczesny jazz. I muszę przyznać, że choć czasami dało się odczuć sztuczność w krokach stawianych przez Annę Czartoryską, to jednak różnorodność konwencji zadziałała w spektaklu bardzo dobrze.

Morfina to dosłownie silny środek znieczulający ból, którego Michaił Bułhakow zażywał w trakcie swej choroby. Metaforycznie, to opowieść, która przynosi ukojenie żonie słynnego pisarza, której status ontologiczny jest niejednoznaczny. Interpretacja, że Jelena Bułhakowa pojawiająca się na scenie wśród onirycznych kolorów bieli, czerni i srebra, to „wcielona dusza”, jest według mnie możliwa. Kwestię jednak pozostawiam otwartą.


MORFINA
Teatr Muzyczny Roma z Warszawy

Scenariusz i reżyseria - Waldemar Raźniak
W roli głównej - Anna Czartoryska
Kierownik muzyczny i aranżacje - Andrzej Perkman
Ruch sceniczny - Paulina Andrzejewska
Scenografia - Paulina Czernek
Kostiumy - Natalia Jaroszewska
Projekcje - Adam Keller

fot. Michał Kulisiewicz, archiwum teatru


PRZECZYTAJ TAKŻE  With your kiss my life begins >>