Oprócz oczywistych gwoździ programu, kolejne sekcje oferowały zróżnicowane klucze selekcji: dla zorientowanych bardziej „nowohoryzontowo” – On The Edge, dla miłośników dokumentu – American Docs, dla wszystkich pomiędzy – Spectrum.

Interesujący program to jedno, ale możliwość spotkania z samymi twórcami i bohaterami filmów to także niewątpliwy atut. Po projekcjach rozmawiali z widzami m.in. tacy twórcy, jak Joe Swanberg, Michael Di Jiacomo, Mike Tully czy Bryan Storkel. Na pewno dużym wydarzeniem był przyjazd Todda Solondza (nagrodzonego z tej okazji Indie Star Award).

Mimo osobliwej maniery mówienia oraz nieco przesadnej skromności, reżyser okazał się bardzo interesującym opowiadaczem, co w pełni wykazał na swojej masterclass. Spotkanie poprowadzone przez Michała Chacińskiego było w dużym stopniu pouczające, nie tylko w kwestiach zgłębiania kulisów produkcji czy metody twórczej autora, ale także osobistych anegdot i ironicznych złotych myśli.


Czarny koń

Solondz z dystansem traktuje swój dorobek (każdy kolejny film jak uważa za swój ostatni, z powodu zmniejszających się wpływów finansowych) i odziera zawód reżysera z całej romantycznej otoczki.
Najbardziej ceni pisanie i montaż, a w czasie pracy na planie jego główny cel to „przeżyć”. Młodym adeptom radzi, że warto pójść do szkoły filmowej choćby po to, aby stwierdzić: „film to nie dla mnie” albo by uczyć się na cudzych błędach i tak budować pozytywną samoocenę. Podobnie podchodzi do idealistycznej wizji autorstwa. Zwraca uwagę na ciężką pracę wszystkich swoich współpracowników (z największą czułością mówił o aktorach), na komplikacje produkcyjne i konflikty, cały proces nazywając koszmarem. Jednak pomimo tych gorzko-zabawnych refleksji, Solondz pokazał też swoim najnowszym dziełem (Czarny koń), że ciągle ma sporo do powiedzenia, nawet z ograniczonym budżetem.

Wśród filmów zapowiadanych jako hity festiwalu znalazło się kilka nieporozumień. Największe rozczarowania to nijaki i mdły Restless Gusa van Santa, Z dystansu Tony’ego Kaye’a – marnujący znakomitych aktorów w agresywnej i wątpliwej dydaktyce, oraz grafomański Czerwony stan Kevina Smitha. Nie do końca przekonująca okazała się również nowa propozycja Mirandy July pt. Przyszłość. Natomiast warto było czekać ponad dekadę na nowy film Whita Stillmana – jego Damsels in Distress to niezwykle zabawna komedia, nieco staroświecka i celebrująca nietypowe wartości w bardzo inspirujący i lekki sposób. Dużą popularnością cieszył się także znakomity Blue Valentine, mimo dobrej prasy i nagród – ciągle bez polskiej dystrybucji. 

W Spectrum warto było zobaczyć niepokojący i pełen humoru Septien, skutecznie wymykający się klasyfikacjom gatunkowym, skromną opowieść o spontanicznej przyjaźni — Talerz i łyżka oraz Gdziekolwiek dzisiaj, ujmujący film o trudności komunikacji. Wysoki poziom utrzymywała sekcja dokumentalna, pokazująca nieco odmienne oblicza Ameryki. Nawet jeśli niektóre pozycje nie do końca satysfakcjonowały formalnie, to nadrabiały braki ciekawym tematem lub bohaterami. I tak Tabloid Errola Morrisa przybliżył medialny skandal, związany z romansem niejakiej Joyce McKinney z mormonem, Sum zagrał na oczekiwaniach widzów, flirtując z napięciem i strukturą filmu fabularnego z twistem, a Nawiedzeni: Prawdziwa historia liczących karty chrześcijan potrafili zainteresować nie tylko nośnym zagadnieniem i tytułem. Pozytywnym zaskoczeniem był też Dragonslayer, który zrobił wiele z pozornie niezbyt atrakcyjną historią dziwnego skate’a i jego przyjaciół z Kalifornii.

*

W konkursie publiczności zwyciężyli: Gdziekolwiek dzisiaj wśród niezależnych filmów fabularnych; Sing Your Song jako najlepszy dokument.


JOANNA JAKUBIK O AMERICAN FILM FESTIVAL