Książka Kwiatkowskiej i Gawęckiego jest bardzo dobrze skonstruowana. Składa się z czterech części –  pierwsza dotyczy działalności publicznej Tyrmanda, kolejna opisuje jego życie prywatne, w trzeciej wspominają go bliskie mu osoby, czwarta to wybór jego amerykańskiej publicystyki, wszystkie zaś oświetlają się nawzajem. Książka jest ładnie wydana, wzbogacona o liczne ilustracje i znakomicie opracowana, a wszystko to sprawia, że łatwo po niej nawigować, odszukiwać te informacje, które nas interesują. Autorzy nieustannie oddają głos samemu Tyrmandowi i ludziom, którzy się z nim zetknęli, minimalizują swoją obecność w tekście, prowadząc jedynie czytelnika od cytatu do cytatu, wybierając wypowiedzi tak sugestywne, że ich własny komentarz staje się zbędny. Władza autorów tego reportażu nad biografią Tyrmanda ogranicza się głownie do wyboru i układu kolejnych dokumentów. Oczywiście nie jest to rola niewinna, ale wydaje się, że, na ile było to możliwe, oddali Tyrmandowi sprawiedliwość.

Pierwszy spacer. Wrażenie, że klawo, ale jeszcze nie wiem zbyt dobrze, jak i dlaczego. Tak brzmi jeden z pierwszych amerykańskich zapisków Tyrmanda. Pisarz ruszył w oficjalną podróż po miastach USA jako stypendysta Departamentu Stanu, jednak zdecydowanie wolał poznawać Amerykę bezpośrednio, a nie przez muzea, dlatego też zaraz uwiódł swoją przewodniczkę. Było świetnie. Dziewczyna złoto: delikatność i dynamika at once. Gdy spojrzeliśmy po tym na siebie jasnymi oczami, powiedziała: „Well… Welcome to America…”. Wydaje się, że to cały Tyrmand, dobrze znany z Warszawy lat 50.: prowokacyjny, ironiczny, dystansujący się do tego, co pisze, o którym można sądzić – jak sam komentuje to w Dzienniku 1954 – że motorem jego życia jest ubieranie się po bikiniarsku, alkohol, snobizm, ładne dziewczyny, przekora i aktualnie modne kozakerie. Trudno było Tyrmanda zaszufladkować. Był dandysem, kobieciarzem, wrogiem systemu i panujących w Polsce nudy i brzydoty, znawcą dobrego smaku i wysokiej kultury. Książka Tyrmand i Ameryka pokazuje, jak bardzo autor Dziennika 1954 i Złego różni się od amerykańskiego publicysty, który w 1985 roku zmarł na atak serca na Florydzie, pokazuje drogę, jaką Tyrmand przebył, by z barwnej i trudnej do zaklasyfikowania postaci stać się przede wszystkim nudnym antykomunistą.

Ameryka była dla Tyrmanda jak jazz.
Był to wizerunek wolności, którego dynamika wydawała się wówczas niezwyciężona; podstawowy przykład swobody wypowiedzi, kiedy każdy może grać swoją własną melodię, pod warunkiem, że podporządkuje się mądrej i nadrzędnej aranżacji. Tyrmand sądził, że Amerykaninem można stać się z dnia na dzień, a każdy, kto ma coś do zaoferowania, będzie cieszył się w tym kraju sukcesem. I tak właśnie zaczęła się jego przygoda. Do redakcji prestiżowego „New Yorkera” wysłał Dziennik amerykański, w którym nakreślił obraz Ameryki widziany oczami emigranta zza żelaznej kurtyny. W odpowiedzi dostał propozycję dalszej współpracy i czek opiewający na pięć tysięcy dolarów (przypominam, że wtedy, w roku 1967, średnia cena samochodu w USA wynosiła $2750). Tyrmand stał się współpracownikiem jednej z najbardziej wpływowych i najwyżej cenionych amerykańskich instytucji kulturalnych, co zapewniło mu nie tylko sukces finansowy, ale i towarzyski – był poważany przez śmietankę kulturalną i zasypywany zaproszeniami.

Współpraca ta nie trwała jednak długo, bo Tyrmand zaczął pisać coraz ostrzejsze teksty na temat komunizmu, co nie spodobało się liberalnej prasie amerykańskiej, wyraźnie sympatyzującej wtedy z ruchami lewicującymi. Nie chodziło jednak wyłącznie o kwestie ideologiczne. Apodyktyczny, oskarżycielski i napuszony ton wypowiedzi Tyrmanda nie podobał się również środowiskom, które podzielały jego poglądy. Zbyt duża agresywność języka skonfliktowała go też z Jeleńskim i „Kulturą” Giedroycia. Tyrmand był przekonany, że w każdej kwestii ma rację, i nie znosił sprzeciwu, a gdy jego rozbudzone ambicje trafiły na bierny opór amerykańskich mediów, które zwyczajnie nie interesowały się mnożonymi przez niego do znudzenia analogiami między USA i komunistyczną Europą, popadł w zgorzknienie i frustrację. Kolejne etapy przywoływanej w książce twórczości Tyrmanda pokazują, jak opuszczony przez wpływową prasę amerykańską i emigracyjną stopniowo utwierdzał się w radykalnych poglądach, jak pobyt w USA oddalał go od rzeczywistości krajowej, a jego nonkonformizm stał się przesłoną, oddzielającą go od rzeczywistości w ogóle.

Moja sytuacja: 1.stary 2.biedny 3.mądry 4.w tym zasranym mieszkaniu z robakami. A oni Boby Dylany w limuzynach, imbecyle i idioci zarabiający miliony. Poczucie dumy i przewrażliwienie na swoim punkcie pociągały za sobą poczucie niesprawiedliwości i często nieuzasadnioną wrogość wobec znajomych. Zaczynał rozmowy od ataku, półżartem mówiąc, że nie wszyscy otrzymują to, na co zasłużyli. Ataki stawały się coraz ostrzejsze. W konsekwencji doszło do rozluźnienia więzi towarzyskich. Przyjaciół niezgadzających się z jego wyrokami był w stanie pognębić i zapomnieć. Również w tekstach publicystycznych widać, że pisarz traktuje swoich czytelników protekcjonalnie, nie przekonuje, ale prawi kazania, a cała sytuacja przypomina scenę z Dziennika 1954, gdy wyniosły Tyrmand usiłował wyperswadować Bognie unikanie pisania wypracowań, a ta obrała sprytną strategię oporu i udawała niedorozwinięte dziecko – z tą jednak różnicą, że rozmówcy i czytelnicy niczego nie udają, za to Tyrmand tak ich traktuje.

Pisarz chciał uprawiać politykę, zapominając, że ludzie bezkompromisowi nie mogą być politykami. Kiedy dotyka polityki, staje się apodyktyczny, unika dyskusji, wygłaszając kolejne monologi, nie argumentuje, ale rozprawia raczej, objawiając niebywałą wręcz skłonność do kaznodziejstwa. Dla takiej postaci nie było miejsca na stronach wpływowych gazet, ale chętnie przyjęła Tyrmanda amerykańska prowincjonalna prawica. Choć autorowi Złego wciąż zdarzały się świetne, błyskotliwe teksty, zajmował się przede wszystkim krytyką komunizmu, opisem upadku obyczajów, określaniem natury ludzkiej i granic akceptowalnych zachowań, podkreślaniem tyranii liberalnego establishmentu w mediach i kulturze oraz śledzeniem spisku zawiązanego przez skorumpowanych seksuologów i potentatów medialnych, który miał na celu wspieranie rewolucji seksualnej, nieuchronnie prowadzącej do upadku cywilizacji.

W Dzienniku 1954 Tyrmand pisze, że erotyka to przejaw człowieczeństwa pośród okrutnych prób odczłowieczenia nas, wartość sama w sobie, także rodzaj protestu. Mówi o fascynacji seksem i doskonaleniu seksualnych umiejętności, przyznając zarazem, że sypia z szesnastolatką, której mógłby być ojcem i którą oszukuje i zdradza na każdym kroku. Po latach napisze, że powszechna zgoda na aktywność seksualną młodzieży, usankcjonowana przez wszechobecność mediów we wszystkich dziedzinach kultury, spowodowała monstrualny wzrost nierządu. Jest hipokrytą, czy tak wyewoluowały jego poglądy? Trudno powiedzieć, ale na pewno był to kurs w stronę złej literatury, jak choćby zupełnie anachronicznych Listów do Amandy, filozoficznej powieści epistolarnej, w której bohater uzmysławia opalającej się toples kobiecie destrukcyjne działanie obnażonych sutków na kulturę, cywilizację a w końcu samo istnienie człowieka.

Książka Kwiatkowskiej i Gawęckiego doskonale opisuje życie i twórczość Tyrmanda po wyjeździe z Polski na początku 1966 roku i samą swoją formą zachęca do lektury. Pozostaje po niej niedosyt, ale winę ponoszą tu nie autorzy, a Tyrmand – który z jednej strony objawia się jako dowcipny, inteligentny i interesujący, z drugiej jako zamknięty w czterech ścianach własnego gniewu i światopoglądu frustrat. Irytuje nie to, że Tyrmand staje się pożałowania godnym kaznodzieją, ale potencjał, który autorzy książki wciąż pozwalają w pisarzu dostrzec, a który pozostaje przez niego niewykorzystany. Amerykańska twórczość  Tyrmanda, opisana przez autorów i przedrukowana w wyborze, poza kilkoma kuriozami jest interesująca, ale wciąż czuje się, że mogłaby być lepsza, gdyby autor nie skonfliktował się z całym światem i nie zamknął w bardzo wąskim światopoglądzie, gdyby wziął sobie do serca uwagę Giedroycia, który radził pisarzowi: Niech Pan pójdzie do psychoanalityka, by wziąć się do swej chorej wyobraźni i kompleksów. Tę niewspółmierność potencjału twórcy do jakości jego publicznych wystąpień autorzy w bardzo subtelny sposób pokazują, co razem z innymi zabiegami konstrukcyjnymi, jak choćby częstymi zmianami perspektywy, dynamizuje lekturę, nie pozwala, by czytelnik nudził się, śledząc nawet mniej interesujące okresy życia Tyrmanda.


Katarzyna I. Kwiatkowska, Maciej Gawęcki, Tyrmand i Ameryka
słowo/obraz terytoria, 2011


PRZECZYTAJ FRAGMENT KSIĄŻKI