Podczas całej sztuki zaklekocze ojciec do syna i matka do córki. Piszę „zaklekocze”, bo istotnie, relacje pomiędzy postaciami na scenie ograniczone zostają specyficzną koncepcją gry aktorskiej. Całość przypomina teatr marionetek. I choć pojawia się dramat, widz nie może się w niego zaangażować, bo nie bierze na serio zrytualizowanych zachowań scenicznych.

Każdy bohater ma swoje pudełko z wypisanym na nim imieniem. Wyciągając z pudełka najrozmaitsze przedmioty, odprawia obrzędy życia rodzinnego i społecznego. Nawiązuje (dosyć sztucznie stymulowany przez postać zwaną Reżyserem – w tej roli Szymon Czacki) relacje z innymi bohaterami sztuki. Właściwie każdy mieszkaniec Grover’s Corners skoncentrowany jest na sobie, można więc powiedzieć, iż pudełko wyznacza bohaterom horyzont poznawczy, a wyjście poza niego jest bardzo trudne.

Na przykład poważny doktor Gibbs (Marcin Kalisz) ze swadą wprowadzający publiczność w historię miasta, występuje ubrany w czerwony sweterek z kolorowym domkiem na froncie. Doktor Gibbs co jakiś czas wypada z roli wykładowcy i przerywa opowieść o pięknie skamielin (z których miasto jest dumne), by nakrzyczeć na syna (Grzegorz Grabowski), z którego on sam nie potrafi być dumny. Składa chusteczki higieniczne dopasowując kąty proste (podczas gdy syn dmucha nos i płacze).

Jego syn, choć nie chce rąbać matce (Paulina Poślednik) drewna (pan Gibbs jest pewien, że po przeprowadzonej rozmowie zacznie) i choć nie potrafi jeść płatków tak, by nie rozsypywać, i choć z pewnością nie poradzi sobie sam na gospodarstwie, także został oznakowany na koszulce domkiem.
Taki malutki domek wkrótce będzie zakładał z panną Emilką (Karolina Sokołowska), czego bardzo boją się rodzice.

Kobiety ubrane są w różowe sweterki – córka kopiuje matkę, chociaż przecież jest od niej brzydsza, bo za matką wszyscy się uganiali. Pan Webb (Tomasz Cymerman), miejscowy dziennikarz, popisał sobie całe dłonie długopisem, ale jednocześnie się nie popisał, bo nie chce opowiedzieć o stosunkach społecznych w Grover's Corners. Żona musi świecić za niego oczami przed publicznością i tłumaczyć, że biedak zaciął się w palec i dlatego nie ma humoru.

Tak wygląda akt pierwszy, podczas którego żaden z aktorów nie schodzi ze sceny. Potykają się o siebie lub chwilowo wyłączają z akcji, ale zawsze są obecni. Małomiasteczkowe ucho jest zawsze otwarte. Czasami udzielają sobie rad i wtrącają się w nie swoje sprawy. Oczywiście nie można zapomnieć, iż reżyseruje ich pan Reżyser.

Widz dostaje sporą dawkę rozrywki. Jest muzyka i humor. Są typy, z których można się pośmiać i wyolbrzymione językowe klisze. Aktorzy momentami wypadają z roli i stają obok granych przez siebie postaci. Robią oko do publiczności. Ale to nie jest teatr marionetek, więc człowiek czeka na tik.

I staje się! Patrzę na Myrtle Webb i widzę tylko palec. Lata jej kciuk. Nic więcej poza tym kciukiem nie widzę. Stoi tak z rękami założonymi, nie na krzyż, lecz równolegle ułożywszy ramiona. Prawym ramieniem podtrzymuje lewe ramię tak, jak się podtrzymuje dziecko, ale dziecka nie ma. Nie ma dziecka, bo dzieci w końcu wychodzą z domu i wychodzą za mąż, i to jest niesprawiedliwe. Lekko wychylona do przodu. Twarz jej drga, ale twarz mnie nie obchodzi. Dzieci się wychowuje całe życie, matki się przywiązują. Myrtyle bardzo przeprasza za swoje zachowanie, ale mnie nie obchodzi ani to, że przeprasza, ani to, co mówi o kolejach losów rodziców. W całym przedstawieniu porusza mnie tik, który przebija się przez powłokę zrytualizowanych zachowań. Dopiero przez pryzmat owego skurczu nerwowego jestem w stanie odczytywać sztukę jako zobrazowanie wewnętrznej walki z konwencjonalnością własnych zachowań. Dramat postaci wydaje się tym większy, bo niemożliwy do powiedzenia w ludzkim języku, uwięziony w gestach i językowych kliszach.

To jest drugie dno drewnianych marionetek, które nie potrafią mówić ani o miłości, ani o śmierci. Nie ma głosu wielkiego dzwonu, który obwieszczałby ważne sprawy,  dlatego o miłości i śmierci kaleko klekoczą klekotki. Właśnie ta nieporadność wyrażenia siebie, przebicia się przez własną marionetkowość jest ujmująca. Odczytuję więc Nasze miasto jako zobrazowanie próby walki z formą – formą jest społeczeństwo, rodzina, ale i własne ciało z wpisanym weń skryptem zachowań. 

Niestety reżyser przeszedł sam siebie w pomysłowości i to, co miało być ramą służącą wydobyciu dramatu, ów dramatyzm skompromitowało. Mieszkańcy Grover’s Corners po ostatniej scenie odbijają się czkawką.

Wyklekotali co nieco i samo „nieco” byłoby aż nadto dość. Niestety ktoś uznał, że „nieco” publiczności nie wystarczy i trzeba jedną z bohaterek zabrać w pośmiertną wędrówkę, z której morał wypływa jaśniejszy niż z samej Opowieści wigilijnej. I znika czar niedopowiedzeń, czego kto tam nie zrozumiał, to zostało mu wytłumaczone i widz ma ochotę, podobnie jak bohaterka Emilka, wrócić jeszcze raz do stanu sprzed śmierci, bo niestety – puenta go zabiła.


Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Nasze miasto
według Thorntona Wildera
Reżyseria: Szymon Kaczmarek
Scenografia: Kaja Migdałek
Dramaturgia: Żelisław Żelisławski
obsada:
Dr Gibbs - Marcin Kalisz
George Gibbs - Grzegorz Grabowski
Julia Gibbs - Paulina Puślednik
Reżyser - Szymon Czacki
Simon Stimson - Wiktor Loga-Skarczewski
Emily Webb - Karolina Sokołowska (PWST)
Myrtle Webb - Justyna Wasilewska (gościnnie)
Redaktor Webb - Tomasz Cymerman (PWST)
Premiera 26 października 2011

fot. R. Kornecki, archiwum teatru


PRZECZYTAJ TAKŻE  Nasze, czyli czyje?