Masternak jest przypadkiem szczególnym. Zadebiutował przed jedenastu laty, pierwszą książkę wydał własnym nakładem w 2005 roku, a już teraz jego trzy powieści, równocześnie z premierą filmu Andrzeja Barańskiego zrealizowanego na ich podstawie, ukazują się w formie trylogii pod tytułem Księstwo. Co więcej, wydawcą nie jest jakaś undergroundowa oficyna, ale Zysk i S-ka. Od zera do bohatera – chciałoby się powiedzieć. Ale tylko przed lekturą. Bo już w jej trakcie na usta ciśnie się rozpaczliwe pytanie: po co ktoś to, u licha, wydał?

Podtytuł Księstwa brzmi: „trylogia młodzieńcza”. Składają się na nią wydawane dotychczas osobno, ale pomyślane jako całość, powieści Masternaka: Chmurołap (2006), Niech żyje wolność (2006) i Scyzoryk (2008). Księstwo ma być, w zamiarze autora, literacką autobiografią, która rozpoczyna się na świętokrzyskiej wsi, a kończy w szczytowym – przynajmniej na razie – momencie rozwoju literackiej kariery Masternaka.

Inicjacja zbyt inicjacyjna


Już same tytuły składających się na trylogię powieści świadczą o zmieniającej (czytaj: pogarszającej) się jakości tej prozy. Chmurołap dałby się obronić jako powieść inicjacyjna o młodym bohaterze, który kolekcjonuje pierwsze doświadczenia, zmaga się z wpływem ojca i próbuje określić swoją tożsamość. Kolejne części trylogii są pozbawione takich wyraźnych cech gatunkowych, a wszystkie niedostatki warsztatowe – jest ich niemało – wywołują u czytelnika fizyczny, nie przesadzam, ból.

W Chmurołapie Masternak próbuje naśladować autora Sklepów cynamonowych, którego zresztą przywołuje w motcie. Dotyczy to szczególnie kreacji ojca – wielkiego gawędziarza, który zakorzenia swojego syna w słowiańskiej przeszłości i projektuje odzyskanie wielkości rodu – za pomocą tytułowego pojęcia księstwa. Wprowadza go zarazem w trudną rzeczywistość. W zakończeniu pierwszego podrozdziału mówi do syna: Będzie wielkim władcą... Ja będę piastunem nowej dynastii... (…) Ale najpierw musisz wyzbyć się swojego dzieciństwa – po czym obcina jego długie włosy i niszczy dziecięcy wózek.

Niby wszystko odbywa się według reguł sztuki, problem polega jednak na tym, że Masternak za bardzo się stara. W efekcie wychodzi z tego karykatura Schulzowego Ojca i niezamierzona parodia inicjacyjnych powieści z rodzaju Weisera Dawidka. Ojciec jest zbyt mityczny, a inicjacja zbyt inicjacyjna.

Nie pomaga nawet rozbicie obrazu ojca, kiedy główny bohater odkrywa, że jego rodowe opowieści pochodzą ze zwykłej książki, a sam jest zadłużonym i sfrustrowanym alkoholikiem. Masternak nie przejmuje konwencji, żeby wywrócić ją na nice i ukazać stojące za nią zakłamanie. Przeciwnie, wobec klęski ojca to główny bohater zajmuje miejsce mitotwórcy. Najpierw doznaje objawienia, a potem, po połknięciu monety z wizerunkiem Sienkiewicza, zaczyna wyobrażać sobie, że zostanie pisarzem.

Życie w podkieleckiej wsi dla chłopca, który marzy o zostaniu księciem albo co najmniej drugim  Sienkiewiczem, dobrze się uczy, mówi podręcznikową polszczyzną i świetnie gra w piłkę – otóż życie dla takiego chłopca nie jest łatwe.
Szczególnie, jeśli na każdym kroku spotyka śmierć. Po tym, jak w pobliżu głównego bohatera umiera już kilka osób, nikt już nie może wątpić, że on sam przeszedł porządną inicjację, a Masternak – napisał prawdziwą powieść inicjacyjną.

Metafora zbyt metaforyczna


Być może najlepszą stroną trylogii Masternaka, a szczególnie jej pierwszej części, jest stylizacja językowa wiejskich bohaterów: Ajmsorrego, Łobywatela, Ubeka, Suchego. Wszyscy oni mówią gwarą świętokrzyską – i chcąc nie chcąc, są przezabawni: Łyknął ciort wódki, łoblizoł się i ło wiency po-poprosił. Wliwoł do gardła tyle kie-kielisków, ze łopróźnił butelkę. Śmioł się wujek w duchu z biesa, który chwioł się już na no-nogach.

To na ich tle buduje swoją tożsamość główny bohater, który już przez to, że mówi czystą polszczyzną, jest inny. Ale cóż to za polszczyzna! Szkolno-telewizyjno-kościelno-pornograficzna, jak zresztą cała narracja powieści, które są do znużenia konwencjonalne, choć chcą być na siłę oryginalne. Z rozmyślań wyrwał mnie telefon od Gosi. Od wczoraj mieliśmy nowe numery – na wypadek podsłuchu, wchodzenia w billingi. Nie lekceważyłem policji. Moja dziewczyna bardzo się o mnie martwiła. W tym codziennym ferworze jakoś się od niej oddaliłem. Coraz gorzej traktowałem, bo – niedojrzała – nie mogła być dla mnie partnerką – czytamy w trzeciej części trylogii i możemy się zastanawiać, czy mówi to ponaddwudziestoletni człowiek, czy to wyimek ze szkolnego wypracowania.

Zdarza się jednak i tak, że Masternak próbuje ożywić swój język jakąś metaforą. Jednak najwyraźniej tak się przejmuje swoimi wynalazkami, że nadyma je do nieznośnych rozmiarów. Spoiwem całej trylogii są zamiary zbudowania Księstwa, a główny bohater to Książę (tak się nawet przedstawia). O ile jednak brzmi to jeszcze przekonująco w ustach małego chłopca, o tyle dorosły człowiek, budujący siatkę dystrybucji pirackich kart telefonicznych i wyobrażający sobie, że to realizacja ojcowskiego mitu – to już przesada. Ale metafory ponoszą Masternaka także w mniejszych partiach narracji, na przykład wtedy, gdy opisuje bójkę, a wiejskich chłopaków określa żytniakami. Wtedy już nie może być mowy o niczym innym, jak tylko o paleniu żyta, niszczeniu plonu, podpalaniu snopa – bez umiaru i bez poczucia stylu.

Najgorsze rozmiary osiąga to w ostatniej części trylogii, kiedy narrator, tak sobie przynajmniej roi, rozpada się na dwa głosy, z których jeden to Mały Książę – czyli postać Exupéry'ego przefiltrowana zasadami machiawelizmu (Masternak najwyraźniej nie przepuści nikomu, kto niebacznie wspomni o jakimkolwiek księciu, czyli, rzecz dla niego samego jasna, o nim). Nie bardzo wiadomo, czemu mają służyć te pseudopoetyckie, oniryczno-symbolistyczne wstawki: Wczoraj Bankier zajechał mi to i owo. Muszę pamiętać, żeby odpłacić mu uprzejmością (np. witaminkami). Swoją drogą: muszę załatwić od lekarza Rutinoscorbin i plastry z opatrunkiem. Do tego narrator traktuje je z najwyższą powagą i wciąż powtarza, że Mały Książę mną owładnął.

Tak jak nad metaforami, Masternak znęca się – można mieć tylko nadzieję, że bezmyślnie – nad wybranymi patronami swojej opowieści: Maradoną i Goethem. Ten pierwszy odpowiada za niespełnioną karierę piłkarską protagonisty, ten drugi – za rozwijającą się karierę pisarską. Niemiecki romantyk nabiera znaczenia, kiedy bohater postanawia zostać poetą i wkracza w świat konkursów jednego wiersza, gminnych ośrodków kultury i pełnej zawiści społeczności literatów. Wybiera sobie wtedy przydomek, który ma rzekomo świadczyć o jego rozdarciu między dwoma światami, ale w efekcie jest kiczowatym potworkiem: „Diego Armando Goethe”.

Wątek rozdwojenia między piłką nożną a poezją jest jednym z najważniejszych w Księstwie. Narrator bierze udział w życiu literackim, wciąż podkreślając swoją nietypowość, tym razem jako sportowiec wśród okularników. Najbardziej wyraźnym tego znakiem jest jednak dres, w którym chodzi bez przerwy (gdyby się uprzeć i przeanalizować chronologię, można by dojść do wniosku, że nie ma czasu go wyprać). Punktem kulminacyjnym tego rozdarcia jest oniryczne spotkanie z Maradoną i Goethem, podczas którego obaj mówią w zasadzie to samo: trzeba pracować nad swoim warsztatem. Pomińmy już absurd postawienia tych dwóch panów obok siebie, które świadczy w tej postaci o naiwnie romantycznym światopoglądzie autora. Problem polega na czym innym: Masternak nie chce ich słuchać.

Odmieniec zbyt odmienny


Narrator Księstwa w swoich poszukiwaniach tożsamości nie powołuje się tylko na indywidualne wzory: ojca, Maradony, Goethego, Małego Księcia czy Machiavellego. Próbuje też się odnaleźć w grupach społecznych. Tyle tylko, że zawsze czuje się od lepszy od ich przedstawicieli. W rodzinnej wsi nikt go nie rozumie, bo jest mądrzejszy od innych. Na studiach prawniczych mu źle, bo koledzy z wydziału noszą garnitury i wożą się drogimi samochodami (co skutecznie uniemożliwia mu zdanie egzaminu). Wrocławska polonistyka nie jest nawet najgorsza, bo życie w akademiku pozwala bohaterowi wejść w ciemne interesy i zarabiać pieniądze, ale same studia ciekawe już dla niego nie są (może to i lepiej dla tych studiów, jeśli sądzić po kawałku jego pracy zaliczeniowej, którą przytacza narrator). Po drodze są jeszcze literaci, których Masternak próbuje skarykaturować. Są pretensjonalni, zadufani w sobie, niekonsekwentni, nie zależy im na prawdziwej wartości literackiej, ale na realizowaniu własnych interesów. Jednak własną karykaturą staje się sam bohater, który krąży od konkursu do konkursu (w dresie) z jedynym swoim wierszem (marnym).

Bohater chyba najlepiej czuje się w towarzystwie piłkarzy i drobnych gangsterów. Przedstawia ich jednak konwencjonalnie, w stylu marnych polskich filmów kryminalnych. Wszyscy chodzą w skórach, noszą scyzoryki, są naprawdę twardymi facetami i nie pozwalają sobie podskoczyć. Zresztą i od nich Masternak się dystansuje, bo przecież wśród złoczyńców jest literatem.

Są wreszcie kobiety. Książę poszukuje wśród nich tej jedynej, z którą u boku będzie mógł zbudować swoje księstwo. W stosunku do nich przejawia jednak najczęściej zwykłe chamstwo. Ocenia jest powierzchownie, odrzuca, jeśli mu przeszkadzają, a przede wszystkim – sprowadza do roli obiektów seksualnych i upokarza na każdym kroku. Wpada przy tym w wulgarnie naturalistyczne tony, mówi o pieprzeniu, spuszczaniu się, asystentkę na uczelni zadowala zwiniętym w rulon skryptem, a największym komplementem, jakim obdarza kobietę, jest to, że ślicznie kołysze pupą.

Autentyzm zbyt autentyczny


Jeśli rzekomego sukcesu Masternaka upatrywać w pozbawionej skrupułów obserwacji rzeczywistości, to mamy tu do czynienia z ogromnym nieporozumieniem. To, co komentatorzy i krytycy nazywają twardą, męską prozą (Andrzej Barański) czy przedstawianiem obrazu życia, o którym media, podsuwające codzienną papkę, nie wiedzą zbyt wiele (Karol Maliszewski), jest tylko tanią próbą autentyzmu. Używanie wulgaryzmów, mizoginia i stworzenie kilku postaci alkoholików i gangsterów – nie gwarantują dotarcia do rzeczywistości. Świadczą raczej o stereotypowym myśleniu i słabym piórze.

Autor Księstwa nie odświeża wyblakłych klisz (Robert Ostaszewski), jest raczej pogrążony, bez umiaru, w innych kliszach, pochodzących z marnych seriali i gazet. Brak mu przy tym językowej finezji i powieściowego dystansu Michała Witkowskiego, który kulturowe śmieci potrafi przerobić na dobrą literaturę, która jest dobra o tyle, o ile sama wie, że jest zła.

Masternak deklaruje w pewnym momencie: Chciałem stworzyć współczesny epos. A siebie samego kreowałem na jego herosa. Życie pisało ten cykl. Mimo strachu czułem się dumny, że to właśnie mnie przytrafiają się te przygody. Jakbym był wybrańcem. Bohaterem, o którym mówią mitologie. Co tu dużo mówić (a i tak już za dużo zostało powiedziane): ani to epos, ani to heros, ani mitologia. Po prostu grafomania.


Zbigniew Masternak, Księstwo. Trylogia młodzieńcza
Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2011