Darek, wyrzucony z pracy dziennikarz i Robert zwany Zygizmundem, psychoterapeuta z bruzdą wisielczą na szyi, jadą na południe Europy. Na Słowacji zabrali autostopowiczkę. Czarnowłosą dziewczynę o trudnym charakterze i o imieniu Anna. Nie ujechali daleko. Po kłótni Anna wywróciła ich starego land rovera, zaciągając na pełnej szybkości ręczny. Po czym zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Niedługo później pod jej siedzeniem chłopaki znaleźli brukową gazetę. Musiała wypaść Annie z kieszeni. W gazecie była informacja, że Anna, która wywaliła im samochód, została znaleziona martwa na rynku w Ołomuńcu. Dzień wcześniej. Postanowili pojechać więc do  Ołomuńca. Zobaczyć, czy faktycznie Anna w kostnicy leży. Leżała, choć  trudno było powiedzieć na sto procent, czy to ona, bowiem zdarto jej z twarzy skórę. Kiedy wracają do hostelu, dowiadują się, że na świecie zaczynają dziać się dziwne rzeczy. 


Światło księżyca, które wpadało przez okno, było dziwnie zielonkawe. Formowało na suficie rozświetlony trójkąt. W ten trójkąt wlazła mucha. Śledziłeś ją tępym wzrokiem. Trzeźwiałeś i bolała cię głowa. Po raz kolejny przyrzekłeś sobie i światu, że już nigdy więcej trucizn nie tkniesz, ale któż – mój Boże - miał wysłuchiwać twoich nic nie znaczących przysiąg. 

Krew bardzo wolno tłoczyła ci się do mózgu. Serce pompowało ci ją w żółwim tempie. W resztkach marihuanowej paranoi obawiałeś się, że może się w ogóle zatrzymać.

Na sąsiednim łóżku chrapał snem sprawiedliwego trupa Robert. Za ścianą, w jedynce, spała Marta Kabat. Twoja bardzo pijana była dziewczyna, urocze dziewczątko, ale od zawsze bardzo dziwne. Na które bardzo, ale to bardzo dziwnym przypadkiem nadzialiście się wracając z ołomunieckiej knajpy do hostelu. I które za pomocą komandoskiego noża zaszlachtowało na twoich oczach kota.

Aż krew jej tryskała na białe adidaski, białą bluzeczkę i jasne dżinsy. Tania, komiksowa perwera.

- Ten kot mógł być legendarną śląską pumą – podsunął ci usłużnie głos wewnętrzny, ale odgoniłeś kretyna niecierpliwie. To samo po chwili zrobiłeś z muchą, która odkleiła swoje obrzydliwe, włoskowate odnóża od sufitu i usiłowała władować ci się z tymi odnóżami na nos.

Bzyknęła, suka, obrażona i wywędrowała przez okno w gęstą, ołomuniecką noc.

Nigdy jeszcze tyle dziwnych, niemożliwych rzeczy nie przytrafiło ci się w ciągu jednego dnia. Co tam dnia, życia.

Bo to nie jest rzecz codzienna przekupywać kierownika kostnicy, by pozwolił ci popatrzeć na trupa panny, która – zamiast być martwa jak przykazał pan Bóg, który nie istnieje – pokazuje się w mediach i wydzwania na twoją komórkę. I w dodatku jest, kurwa mać, bezczelna.

A z tym słońcem nad tym nieszczęsnym Ostrzyhomiem – myślałeś patrząc na zielonkawy trójkąt na suficie, w który właziła właśnie kolejna mucha – jest dokładnie tak samo z Anną. Skąd się wzięło nad Ostrzyhomiem słońce, jeśli wszędzie indziej zaszło? Gdyby się chociaż Ziemia  zatrzymała, klaatu barada nikto, gdyby chociaż  wszędzie to nieszczęsne słońce nie zaszło – ale nie. Ono było jednocześnie nad granicą słowacko-węgierską – i z drugiej strony kuli ziemskiej.

Zachichotałeś. Przecież w Ostrzyhomiu jest Anna. Może to ona odwróciła wszystko do góry nogami? Co, niby nie byłaby do tego zdolna?

Nie codziennie dowiadujesz się, że na oczach całego świata wyłamało się z równego rządku pojedyncze prawo fizyki. I to jedno z tych najbanalniejszych. Takich, które pojmują dzieci w podstawówce. Wszystkie inne prawa fizyki działały, jak zawsze – a w jednym miejscu na świecie najspokojniej sobie nie zadziałało. I co mu zrobicie, temu prawu fizyki? Wyślecie mediatorów? Myśliwce? Komandosów, jak na bin Ladena? Kurwa, drony? Wesprzecie wewnętrzną opozycję?

Anna z kolei leżała martwa w kostnicy, a jednocześnie do ciebie wydzwania. Nie wspominając już tego, że rozwaliła twojemu psychoterapeucie samochód.

I jeszcze ta cała Marta Kabat. Co ona tutaj robi? Przecież to wszystko to jakaś chora groteska.

Z Martą kręciłeś jeszcze na studiach. Na prawie, mój Boże. Taka była z niej prawniczka, jak mniej więcej prawnik z ciebie. To nie było nic poważnego. Ani prawo, ani kręcenie. Bo co niby poważnego mogło być na studiach. Strasznie ci się podobała, bo była tak seksownie… zwolniona. Nie, nie była zwolniona umysłowo, przeciwnie, to bardzo bystra dziewczyna, ale – jakoś – wszystko, co robiła i co mówiła, brzmiało, jakby się kokosiła, rozleniwiona, w łóżku.

I zawsze była odjechana. Miała skłonność do dziwnych teorii. Stawiała tarota. Wróżyła. Pamiętasz, jak kiedyś wróżyła wuefistkom na hali sportowej przy stadionie Wisły. Siedziały wszystkie w wuefistowskiej  kanciapie, pomiędzy tymi badziewnymi, pozłacanymi pucharami, pomiędzy proporczykami i plakatami zalecającymi wysiłek fizyczny i nabywanie produktów sponsorów, wuefistki poubierane były w dresy, a ona siedziała tam z nimi, paliła jakieś kadzidełka i wróżyła im z fusów po herbacie – znajdą-li męża, czy nie znajdą męża, czy będzie dobrym, niepijącym wuefistą, czy wuefistą pijącym i w związku z tym mniej dobrym.

Prenumerowała jakieś specjalistyczne amerykańskie gazety, w których kwestie UFO, cywilizacji wewnątrz Ziemi, ciał astralnych, kryptyd, duchów i innych tego typu spraw traktowane były bardzo serio. Co ciekawe, brali się za ich rozwiązywanie poważni naukowcy, co cię zawsze dziwiło. Głównie z powodu upartości, z jaką ci poważni naukowcy zajmowali się tymi wszystkimi niepoważnymi sprawami nie z tej ziemi. Bo przecież każda z tych spraw, gdyby okazała się prawdą, musiałaby wywrócić naukę – ich chleb – do góry nogami. Poza tym – nigdy nie znaleźli na nic żadnego konkretnego dowodu. Najwięcej, co mogli osiągnąć to logiczne wykluczenie, że to czy tamto nie istnieje. Dowód negatywny. Tyle, że coś, co kodeks postępowania karnego nazywa „doświadczeniem życiowym” wskazuje niezbicie, że takie rzeczy się po prostu nie zdarzają.

Przypomniałeś sobie Ostrzyhom i parsknąłeś.

Tyle tylko, że to, co Marta mówiła dzisiaj dość dobrze pasuje do tych jej wszystkich cudactw.

Odwróciłeś się na bok. Nie dawało rady zasnąć.

Za oknem rozlegał się koci skrzek.
Nocny jazgot. Tak, jakby zleźli się tu z całego Ołomuńca bracia i siostry tego zarżniętego, kocie nasienie, wszyscy obdarci kumple, cała ta dachowa czereda, z naddartymi uszami, ogonami, bez łap i z powyrywanymi wąsami.

Do tego jakiś debil zaczął terkotać silnikiem pod samym oknem. I to jakimś starą silnikowszczyną, bo pyrkało jak popsuty trabant. Albo traktor. Spojrzałeś na sufit. Zielony trójkąt światła nie był już zielonym trójkątem. Sufit był teraz pomarańczowy. Ktokolwiek terkotał tym silnikiem, miał też włączone długie światła.

I nie miał katalizatora. Przez otwarte okno wdarł się smród spalin. Dziwny smród. Takiego, jakiego jeszcze nigdy nie wąchałeś. Mocny smród spalin czujesz zawsze, gdy jeździsz na Wschód: na Ukrainę, na Białoruś. Ale ten miał naprawdę dziwny cuch. Taki o ton-dwa różny od tamtych.

Usłyszałeś odgłos otwieranych drzwi. Skrzypiały, jak w starym fiacie. Zaczęli gadać.

- Jezu – pomyślałeś – nie zasnę. Trzeba zamknąć to cholerne okno, bo nie zasnę.

Wstałeś. Co to za język? W jakim języku mówią?

Na pewno jakiś słowiański. Ale jaki?

Snując się do okna, zastanawiałeś się, cóż to za może być za mowa. Ten, który słyszałeś za oknem nie brzmiał jak żaden z nich. Może jakiś łużycki? – zastanawiałeś się. – Albo któryś z bałkańskich? Nie. Za bardzo zaciąga po wschodniemu. Może jakaś odmiana rusińskiego? Też nie. Słowa jakieś inne, konstrukcja też. Dziwne.

Wyjrzałeś. Pod twoim oknem stał dziwny, klockowaty i kanciasty samochód osobowy. Coś jak duży fiat połączony z ładą żiguli – tyle, że jakby bardziej rozkraczony. Wyglądał trochę, jak stary grat z kreskówki, który wypadł z czarno-białego telewizora i z tej okazji jeszcze trochę się poobijał.

Faceci, którzy nim jechali rozłożyli mapę na masce. Nachylali się nad nią. Jeden miał na sobie obcisły, czerwony dres przypominający najlepsze czasy NRD. Drugi – szary sweter, ciemne portki i klapki nałożone na skarpetki. Świecili sobie latarką. Gadali jak najęci. Ani im było w głowie obniżać głos. Gdzieś mieli, że ludzie śpią.
- Ej, koledzy! – krzyknąłeś. – Could you be a bit more quiet? People are trying to sleep! And shut the fucking engine down! Jesus, you guys!

Obaj podnieśli głowy. Spojrzeli na ciebie, stojącego w oknie piętro wyżej. Mieli jakieś takie pomięte te twarze. Przeszarzałe. Choć mogło ci się wydawać, ciemno było. Nie wyglądało na to, żeby zrozumieli, co do nich mówiłeś.
- Dżizas! Fak ju! – powiedział ten w dresie i wybuchnął rechotem. Wszystkie chyba zęby miał złote. Drugi pociągnął papierosa, którego trzymał w dłoni. Papieros był krótki i gruby. Wyglądał, jak popek. Warknął coś pogardliwego pod twoim adresem. We własnym języku, jakimkolwiek był. Wieśniaki pieprzone.

Zatrzasnąłeś okiennice. Zrobiło się trochę ciszej. Wróciłeś do łóżka.

Wystarczyło, że przestałeś kontrolować swoje myśli, a te momentalnie same okręciły się wokół Marty Kabat.

Kiedy zarżnęła tego cholernego kocura i tak stała, chwiejąc się, pijana, cała w kociej krwi, poczułeś, że ta krew bardzo śmierdzi. Chciałeś jej powiedzieć że musi się przebrać, ale – gdy tylko otworzyłeś usta – zwymiotowałeś. Odwróciłeś się do ściany.
- Ktoś tu piiił – zachichotała po swojemu Marta. – Eeej, Darek, dobrze się czujesz? Ej!
- Wspaniale – odwróciłeś się i wyjąłeś przyglądającemu ci się z pobłażaniem Robertowi spomiędzy palców butelkę z mineralną pomieszaną z walerianą. Przemknęła ci przez głowę dziwna myśl, że to ta waleriana przywabiła tego kota.
- Może byś nas sobie przedstawił – powiedział do ciebie Robertas. Marta popatrzyła na niego tak, jak się patrzy na pajęczynę w kącie.
- Marta Kabat – powiedziała i spróbowała dygnąć, ale zamiast tego zatoczyła się uroczo. – Bardzo mi przyjemnie. A z Darkiem się znamy. Naturę… - zachichotała, jak małoletnia gówniara - …naturę tego kontaktu naszego można było uznać za intymny. Nieee, Darek?
Przepłukałeś usta wodą  z walerianą. Wyplułeś. Obmyłeś twarz.
- Marta – spytałeś. – Co ty tutaj robisz?
- A tyyyy? – podtoczyła się pod ciebie. – Fe! Pocałowałabym cię z tej całej radości, ale rzygałeś, świnio. Co piliście? – zaszczebiotała pod adresem Roberta. Temu z kolei nie było z jakiegoś powodu do śmiechu. Co on tak, kurwa, ukochał tego kota, sierściucha?
- No już trudno, z tym kotem to już ch… trudno – powiedziałeś nieco od rzeczy. – Robert, poznaj Martę.
- Bardzo mi przyjemnie – powiedział Robert. – Zawsze chodzisz z tą kosą?
- To święty mieeecz – wydęła usta Marta. – Ekskalibur, Robert. Ten… jak się nazywał miecz Aleksandra Wielkiego?
- Koń się nazywał – pokręciłeś głową, nieco zażenowany. – Bucefał.
- Sam jesteś Bucefał. Słuchajcie, muszę gdzieś usiąść, bo się przewrócę – powiedziała Marta dziwnie przytomnie.
- A gdzie śpisz? – spytałeś. – Odprowadzi…ę cię. Robert, trafisz do hostelu?
- Jesteś uroczy – zachichotała. – Ale to ja muszę dbać o ciebie, a nie ty o mnie. Jak widzimy na załączonym. Proste?
Robert wyszczerzył się w czymś, co mogło w sumie przypominać uśmiech.
- Chodźmy stąd, zanim przyjadą czeskie policajty. I nas… cię skażą, Marto Kabat, za udręczenie czeskiego kota.
- No – rozejrzała się Marta. – Racja. Ja śpię w „Rhymestersie”. A wy?

*

Wy też spaliście w „Rhymestersie”.

- Naprawdę piliście w tej turystycznej knajpie dla turystów przy rynku? – krzywiła się Marta.  – Eee. Bez sensu i bez klimatu.
Prowadziłeś ją pod ramię. To tyle, jeśli chodzi o dbanie o ciebie. Modliłeś się tylko, by nie natknąć się na policjantów. W ogóle na kogokolwiek. Dziwnie by ludzie patrzyli na podtrzymywaną przez ciebie, zakrwawioną dziewczynę. Ale wiecznie puste Czechy nie zawiodły cię i teraz. Ulice wyglądały, jakby przehulała przez nie zaraza. Dobrze przynajmniej, że krew przestała śmierdzieć. Być może w ogóle nie śmierdziała. Być może tylko ci się wydawało.
- No w sumie bez – przyznał Robertas. –Ty pewnie siedziałaś w jakiejś hipsterii.
- Nooo – odpowiedziała Marta – można w sumie tak powiedzieć. Koncert był, na koncercie byłam. Chciałam coś zrobić z wieczorem.
- Co tu robisz – podjąłeś raz jeszcze – w Ołomuńcu. Sama.
- Moooże ci powiem, a  może ci nie powiem – zachichotała Marta. – Nie wiem jeszcze. Czy jesteś gotowy.
- Maaarta…
- Daaarek…
- Przestań.
- Hihi.
- A co to było? – spytałeś. - To, co mówiłaś?
- Kiedy mówiłam?
- Do kota.
- Do kota? Co ty gadasz.
- No to, takie dziwne, co powiedziałaś do kota, a on…. Zareagował.
- Aaa. Wiedza tajemna.
- No powiedz.
- No mówię ci. Wiedza tajemna.
- Powiedz, bo cię będę torturował.
- Hihi.
- Martaaa. Powiedz.
- Nie powiem – czknęła – bo jak ci powiem, to już nie będzie wiedza tajemna. Proste?

*

Hostel „Rhymesters” był bardzo pretensjonalnym miejscem. Jego właściciel, Australijczyk Dave, był poetą i na takiego bardzo się stylizował. Wysławiał się w sposób, w jaki często się wysławiają aspirujące do intelektualizmu anglosaskie niedouki. Zawsze nosił czarną apaszkę na szyi. I  koszulki z Franzem Kafką, bo był „bardzo zafascynowany wschodnioeuropejską kulturą i literaturą”. I w ogóle cała Europa Wschodnia, w której nie rozróżniał podpodziałów. Dla niego samego, jak i dla całego Zachodu (czemu zresztą trudno się dziwić), podział był prosty: Europa Wschodnia zaczyna się w Karkonoszach, na granicy austriacko-węgierskiej i włosko-słoweńskiej, na grecko-macedońskiej nawet. Bo już na grecko-tureckiej to Orient.

No, ale Australijczyk Dave lubił Europę Wschodnią, „bo tu się wszystko może zdarzyć, tu są czary i magia, tu są – rozumiesz – szamani i babcie co zaklinają choroby”. Trzeba jednak zauważyć, że jak na wielkiego fana Wschodu, nawet ogólnie pojętego, na miejsce rezydowania wybrał sobie jeden z jego najbardziej zachodnich krajów.

Dave szukał wschodnioeuropejskich wampirów, upiorów i duchów, jeżdżąc po słowackich, rumuńskich i węgierskich zamkach z chińskim wykrywaczem natężenia energii elektrycznej. Badał za jego pomocą obecność nieziemskich, niewidocznych bytów, wychodząc z założenia, że one też są jakąś formą energii.

Łaził po nocach w miejsca, w których straszy i nagrywał dyktafonem wszystkie szmery i bajery, które się po nocy nagrywają. A potem doszukiwał się w tym głosów istot nadprzyrodzonych. Robił zdjęcia, i kiedy mu się naświetliły albo skaziły w jakiś inny ciekawy sposób, doszukiwał się w powstałych plamach i skazach twarzy, kształtów i symboli.

Jeździł do Rumunii, gdzie w długim, czarnym płaszczu i czarnym, demonicznym makijażu łaził po posaskich wiochach i pytał zdziwionych lokalnych Cyganów, zaludniających tłumnie te regiony po odejściu Niemców, czy nie widzieli gdzieś tu ostatnio jakiegoś wampira. Miał naprawdę kupę szczęścia, że ktoś mu nie najebał i go nie okradł. Zresztą, po tych wiochach przestał chadzać, kiedy dłużej pobył na miejscu, zrozumiał więcej i nabrał tak zwanej życiowej mądrości. Wtedy też dał sobie spokój z makijażem. Ale entuzjazmu nie stracił.

- Tylko Europa Wschodnia ma taki nastrój, takie natężenie niesamowitości – zachwycał się.

A poza wszystkim Australijczyk Dave był po prostu głupim fiutem. Nie znosiłeś go, ale miał najtańszy hostel w mieście. A sam hostel był być może pretensjonalny – z tymi wszystkimi świętymi anglosaskiej i starej czeskiej literatury powieszonymi na ścianach, z tymi zdjęciami łżeduchów i mrocznych wschodnioeuropejskich pejzaży zrobionych przez samego Australijczyka Dave’a, z chujowymi wierszykami na lodówce, żeby nie podbierać żarcia, w łazience, żeby nie wylewać wody nadaremno, w korytarzu, żeby gasić światło, bo żarówki też mają uczucia i tak dalej – ale był tani. Zawsze więc, kiedy przyjeżdżałeś do tego miasta, zatrzymywałeś się u Australijczyka Dave’a.

Wspięliście się po schodach. Na klatce schodowej był kolejny zajebisty wierszyk Australijczyka Dave’a skierowany do hostelowych gości.

Drogi gościu, bądź cicho na schodach
I do góry na palcach się pnij
O śpiących swych pomyśl sąsiadach
W harmonii ze światem żyj

Niezależnie od tego, jak idiotycznie to zabrzmi, właśnie w chwili, gdy to czytałeś dopadł cię nawrót torsji. Narzygałeś na drzwi jakiegoś poczciwego morawskiego obywatela Republiki Czeskiej.
- Chodź, bo się obudzi – syknął Robertas. Brutalnie i okrutnie przywrócił cię do pionu. – Ten – zerknął na tabliczkę – Biedrzych Krdel z małżonką.
Marta usłużnie podała ci chusteczkę.
- Ja pierdolę – powiedziała. – Jak można mieć Biedrzych na imię.

*

Australijczyk Dave nie spał. Siedział sam w common roomie i pił piwo. Becksa – zauważyłeś. Z tego, co wiesz, bo ci zawsze o tym po pijanemu mówił, nigdy nie pijał innego, niż Złoty bażant.
- O – podniósł głowę. – Cześć – powiedział. Wyglądał, jakby na was czekał.
Zobaczyłeś, że siedzi przed telewizorem. Telewizor miał wyłączony dźwięk. Na ekranie – oczywiście – pokazywali Ostrzyhom.
Dave umieścił zmęczony wzrok na zakrwawionej Marcie.
- Wszystko w porządku? – spytał. – Poszła ci krew z nosa? Tak dużo?
Robertas parsknął śmiechem. Usiadł ciężko na jednej z sof.
- Co mówią? – skinął w stronę telewizora.
Dave włączył pilotem dźwięk.
- A co mogą powiedzieć nowego. Nikt nic nie wie – pociągnął z butelki becksa. – Chcecie piwo? Jest w lodówce.
- Przyniesie-siesz? – zająknęła się słodko Marta opadając na sofę obok Dave’a. – Darek?

Otworzyłeś lodówkę starając się nie patrzeć na wierszyk nawołujący do nie wyjadania produktów współgościom hostelu. Otworzyłeś. Przyniosłeś.

Robert złapał polską telewizję newsową. Popijaliście powoli, patrząc tępo w ekran.


Kamera skakała od jednego obrazu do drugiego. Były zdjęcia satelitarne, zdjęcia panoramiczne, wreszcie zdjęcia robione w samym Ostrzyhomiu i Sturowie.

Wyglądało na to, że poza tym, że w tych dwóch miastach nie zaszło słońce, to dodatkowo nagle pożółkły wszystkie liście. Zrobiła się jesień. Ekipy telewizyjne łaziły po mieście, zaczepiały ludzi, filmowały, co się da. Czyli głównie to słońce bezczelnie przesuwające się po nieboskłonie. I te liście. I ludzi, którzy narzekali, że im się zegar biologiczny przestawia do góry nogami.

Do studia zaproszono pierwszych ekspertów. Wybrano astronoma, filozofa, księdza i specjalistę od zjawisk paranormalnych. Pojawiły się pierwsze próby komentowania niekomentowalnego. Astronom był gruby jak Semka. Stękał i kwękał. Zaczął coś o tym, że mamy oto do czynienia z rzeczą niemożliwą, dlatego nie można tego, co się dzieje rozumieć dosłownie, że to musi być jakiś miraż, zbiorowe złudzenie. Przerwał mu wściekle ksiądz, zarzucając, że się plącze.
- Jasno widzimy – warczał tryumfująco – że wyczerpały się empiryczne i postoświeceniowe możliwości w interpretowaniu świata. To znak od Boga. Miejcie odwagę stawić czoła faktowi, że wasz naukowy system rozumienia rzeczywistości został właśnie wysadzony z siodła. Nie kręćcie, nie opowiadajcie, że to, co wszyscy widzimy nie istnieje, że to złudzenie. To hipokryzja – mówił.
Filozof zwrócił księdzu uwagę, że jest niekonsekwentny.
- Do dnia dzisiejszego to raczej Kościół wił się jak piskorz w miarę pochodu nauki i rozświetlania przez nią ciemności, którą religia zagospodarowała i którą objaśniała tak, jak jej się podobało, dopóki nie weszli do środka śledczy z latarkami i nie wyciągnęli na światło dzienne co, gdzie i jak. I nagle zaczęło się okazywać – ciągnął filozof – że Kościół twierdzi, że stworzenie świata to przenośnia, że potop to metafora, że wszystkie kościelne dogmaty to tylko taka symbolika i nie ma co tego brać na sto procent serio. Więc nie bądźcie teraz, księże, taki hop do przodu – spuentował i napił się wody.
Ksiądz zakłapał ptasim dziobem i zamilkł. Szukał wzroku specjalisty od paranormalnych zjawisk. Szukał pomocy. Specjalista patrzył na księdza z niechęcią, ale w końcu się odezwał.
- Kościół ma swoje niekonsekwencje w tym względzie – powiedział – ale nauka jest za bardzo zadufana w sobie. My, badacze tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych, od zawsze głosiliśmy, że coś jest nie tak z tym całym naukowym systemem. To znaczy – że generalnie to on może i działa, ale są w nim wyłomy. I że my te wyłomy czasem jesteśmy w stanie zaobserwować. Tyle, że nikt nam nie wierzy, bo te wyłomy zaprzeczają systemowi…
- Jedyny, póki co, co z sensem mówi – mruknęła Marta Kabat.
- Ciiicho – syknął Robert, bo go wciągnęło.
- Co cicho! – odsyknęła Marta.
Ale przerwał specjaliście od paranormy i ksiądz.
- Jak działa, jeśli nie działa ten system – powiedział z kleszą pobłażliwością – no jak działa, jak nie działa, no. No jak.
- A tak, księże – wysapał otyły astronom – że sam fakt, że ci się portki na dupie trzymają za pomocą paska, świadczy o tym, że ten system działa, bo działają siły tarcia. Jeśli ten pasek rozepniesz, to zaświecisz gołym tyłkiem, bo zlecą ci spodnie na zasadzie siły grawitacji, co można w sposób naukowy przewidzieć.
- Panie profesorze –zachichotała  prowadząca. – Co też profesor…
- Włączcie na obraz z Ostrzyhomia – odezwał się znudzony Australijczyk Dave, który nic z tego wszystkiego nie rozumiał.
- Czekaj – odpowiedziała Marta, ale Dave wziął leżącego na ławie pilota i przełączył na telewizję czeską.

Cały ekran wypełniła twarz Anny.

- O cholera! – krzyknąłeś. – O kurwa – stęknął Robert. Spojrzeliście po sobie.

Anna zaczęła mówić coś po czesku. Nie byłeś w stanie się skupić i nie rozumiałeś, co. Udzielała wywiadu jednej z czeskich ekip telewizyjnych. Zrozumiałeś, że opowiada coś o „świetle” i „liściach”. Towarzyszyła jej jakaś dziwna para. On był ciemnym blondynem, ona – ciemną blondynką. Wyglądali, jak podstarzali rockowcy, i to nie tylko ze względu na ciuchy. Jeśli chodzi o twarze – też. Polscy rockowcy na starość puchną i tyją, zachodni – zasuszają się i zaczynają przypominać mumie. Kwestia różnicy haplogrup albo coś takiego. Cholera wie.
Anna skończyła mówić. Redaktorka z wielkim, gąbczastym mikrofonem chciała ją jeszcze o coś spytać, ale Anna zwróciła twarz bezpośrednio do kamery. Wyszczerzyła się w groteskowym uśmiechu. Zauważyłeś, że ma na zębach ślady szminki. Źle się umalowała. A później Anna pstryknęła palcami i obraz zniknął.


Ciąg Dalszy Nastąpi


<<  PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K
<< Odcinek trzeci: Kostnica
<< Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
<< Odcinek piąty: Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia
<< Odcinek szósty: Zły kot
Odcinek ósmy: Inni >>



AUTOR, AUTOR

Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.

Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.



Serialowi patronują














ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:

Tygiel Berbera Alego – część pierwsza

Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia

Potraviny

Waldhutten - część pierwsza

Waldhutten - część druga i ostatnia

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia

Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin