W pierwszej kolejności należy się cofnąć w czasy Howlin’ Wolfa, a może nawet Roberta Johnsona, którym za akompaniament dla zdartego gardła wystarczyło tupanie obcasem o podłogę. „Bad as Me” to blues nadprzyrodzony, wyjęty z Lynchowskiego „Twin Peaks”, z Jacques`a Brela i własnej przeszłości. W czasach, w których muzyka jest aplikacją, Waits wciąż brzmi jak z winylu. Głos ma nie tyle swoją barwę, ile granulację, chropowate brzmienie i ciężar odważnika, mieszczącego się – jak i iPod – w dłoni. Autor „Bad as Me” niemal od początku pracował na swój „przedpotopowy” image. Muzyka miała być jak sklep z antykami, przerobiony na enklawę przedwojennych wartości. W dzisiejszych czasach użylibyśmy słowa „pakiet multimedialny”. Waitsowski anachronizm jest konsekwentnie egzekwowany. Na Twitterze nie znajdziemy bon motów artysty. Na próżno szukać wspólnych znajomych na Facebooku. Sądząc po muzyce, większość z nich spoczywa na cmentarzach. Oporny wobec nowinek technicznych (ponoć wciąż nie jest przekonany do szaf grających, które zabiły występy na żywo), Waits, promuje mimo wszystko „Bad as Me” w Internecie. Robi to jednak na własnych warunkach, generując prądnicą tylko tyle prądu, by ściągnąć uwagę miłośników jego twórczości. Nie każdy musi załapać dowcip. Private Listening Party albumu jest zarówno dosłowne, jak i prywatne. Zamiast siedzieć przed monitorem, tagując kolejne sekundy nowego wydawnictwa na Soundcloudzie, Waits zaprasza do auta z lat trzydziestych. Słuchacze zmuszeni są nieustannie się zmieniać, ponieważ w wozie jest tylko pięć miejsc, a nie zapominajmy, że jedzie z nami kierowca.
Dźwiękowy świat Toma Waitsa znany jest chyba wszystkim – amerykańskie zaułki udające paryskie kawiarnie, rozstrojone instrumenty i muzycy, którym dłoń czasem zadrży w weilowską jesień, wydając fałszywy dźwięk. „Lokalny” chórek pijaków zawsze rozczula. Nowa płyta nie sili się na „przemeblowywanie” starej meliny. Jest na czym zawiesić ucho, choć – w przeciwieństwie do długich kompozycji z „Mule Variations” czy „Real Gone” – już nie kapelusz. Waits tłumaczy w wywiadach, że była to decyzja Kathleen Breenan, prywatnie żony muzyka i współautorki większości kompozycji od czasów „Swordfishtrombones”.
Muzykowi towarzyszą stali współpracownicy. Ta swoista „orkiestra Armii Zbawienia” wlecze się za Waitsem z płyty na płytę. Gitarzysta Marc Ribot, Casey Waits (syn, grający na perkusji), Larry Taylor (bas) i tym razem nie zostają ograniczeni wymogami formalnymi kompozycji. „Zagraj tak, jak czujesz”. Pojawiają się też goście: Keith Richards (chyba pierwszy raz od „Rain Dogs”) wspomniany zostaje na stonesowskim „Satisfied”. Wokalnie i instrumentalnie bardziej udziela się w „Last Leaf”. Flea występuje w „Raised Right Men”, utworze wyczarowanym z „Czarnej chaty” Angela Badalamentiego.
Po zachrypniętym i przepitym głosie trudno odgadnąć epokę. Tym razem dzieje się coś niezwykłego. Waits śpiewa. W jednej z piosenek brzmi niemal jak Bruce Springsteen, w innej – Serge Gainsbourg. „Satisfied” to z kolei stary dobry Screamin’ Jay Hawkins, wyłaniający się z otwartego wieka trumny, jak na okładce „...What That Is!”. Muzyka na „Bad as Me” spełnia w tym kontekście funkcję domowego archiwum, miejsca poza czasem. „Jak jest po śmierci?”, skomli pieśniarz w jednym z utworów na rozszerzonej edycji albumu. Identycznie jak za życia – nasuwa się odpowiedź, na dźwięk „zramolałej” aranżacji, obecnej od czasów „Rybiego puzonu”. „Bad as Me” to także opowieści dające się wpisać w migracyjną naturę Ameryki – zarówno tę z „Gron gniewu”, bitników, migracji zarobkowych do „wietrznego miasta” w latach dwudziestych, jaki związaną ze współczesnymi wyjazdami za pracą po krachu na giełdzie – wszystko, czym tchórzliwy ojciec mógłby się usprawiedliwić, opuszczając rodzinę („Face to the Highway”, „Pay Me”). Otwierające album „Chicago” utkane jest z obietnic. Później już tylko miłość i śmierć – jak pisał Yeats, jedyne tematy, które wciąż obchodzą dorosłego człowieka. „Odchodzę, odchodzę”, przekonuje sam siebie bohater „Face to the Highway”. Pewność odbiera mu delikatna partia gitary elektrycznej i wkraczający w pustkę pogłos. Dzwon i marimba Gino Robaira, przypominająca odgłosy plastikowych butelek na wietrze, wychodzą naprzeciw rytmowi wymienianych rzeczy: kolebka potrzebuje dziecka, pług pragnie ziemi, mężczyzna chce wyruszyć w drogę. Temat „Should I stay or should I go”, z piosenki The Clash, przewija się w niemal każdej piosence. W ozdobionej folkową zagrywką na skrzypcach i akordeonie wypożyczonym z „Deszczowych psów” balladzie „Pay Me” oba te działania odpowiadają stanowi umysłu bohatera. Potrzebuje sceny i występów, ale wciąż ucieka (myślą) – „następna scena, na której wystąpię, będzie miała koła”. „Kiss Me”, „Back in the Crowd” i tytułowy „Bad as Me” wskrzeszają, kwestionują i uzasadniają uczucie, które wciąż słychać w zmęczonym sposobie śpiewania. „Bad as Me” wylicza antagonizmy. Jak gwóźdź na krzyżu, mucha pływająca w piwie, saksofon z harmonijką ustną w piosence – konflikty interesów nie mogłyby bez siebie istnieć. Wszystkie od jednego czarta.
Największy Waitsowski diabeł czai się jednak pod koniec płyty w „Hell Broke Luce” (zamiast przysłowiowego „rozpętało się piekło”, „piekło złamało Luce’a”). Utwór ten to podawane w tempie artyleryjskich salw wspomnienia inwalidy wojennego. Pobyt w szpitalu wyzwala obłęd wojskowej musztry, irackiej okupacji, wojny – „lewo, prawo, lewo”. Każda zwrotka musi rymować się z następną. Równo, odlicz, w szeregu zbiórka. Ribot i Richards rozdrapują ten utwór, a ich partie eksplodują odłamkami w kewlarowy pancerz. W kanale lewym, prawym, lewym. W tle słychać beduińskie śpiewy. Bohater odtwarza ciąg zdarzeń: „miałem przytulny dom, ale wyjechałem”, „od wybuchu bomby ogłuchłem”, „podaj kolejny worek na zwłoki, bo ten już zapełniony” – w zenicie żołnierskiej śpiewki pojawia się seria z karabinu. To jeden z najmocniejszych i „najgęstszych” utworów na płycie. Idealny, by „oczyścić teren” przed kończącym album „New Year’s Eve”, kojarzącym się z „Innocent When You Dream” i „Waltzing Matilda”. Waits śpiewa o fatalnej zabawie sylwestrowej, na której wszystko wyszło nie tak. Co złego by się nie działo, pod koniec wszyscy zaśpiewali „Auld Lang Syne”.
Dobrze móc usłyszeć Toma Waitsa w tak dobrej formie. Obawiałem się, że nadworny kloszard politycznie zakłamanego sumienia Zachodu na stałe osiądzie w Hollywood. Po beznadziejnej „Księdze ocalenia” (okradającej w biały dzień „sklep” Cormaca McCarthy’ego) i świetnej roli diabła w „Parnassusie”, Waits powraca do image’u z czasów „Rain Dogs” i „Franks Wild Years”, a brzmieniowo – do muzyki z przedstawień Roberta Wilsona („Alice”, „Bloodmoney”), proponując krótkie i treściwe piosenki. Odbywa się to jednak przy wtórze nowych smaczków, obsesji i zboczeń, jak chicagowski blues czy springsteenowskie „Tell Me”. Widać diabeł z filmu Terry’ego Gilliama w Waitsie tkwi dalej. Na „Bad as Me” powraca na stylistyczne rozdroża pod postacią przybyłego z zaświatów Roberta Johnsona, gotowego zagrać złowieszczego bluesa o wojnie, miłości i ucieczce. Nie można się oprzeć pokusie – „chodźmy się zgubić”. Panie, Panowie... „sytuacja jest poważna”.
Tom Waits, „Bad as me”
Epitaph, 2011
01. Chicago
02. Raised Right Men
03. Talking At The Same Time
04. Get Lost
05. Face To The Highway
06. Pay Me
07. Back In The Crowd
08. Bad As Me
09. Kiss Me
10. Satisfied
11. Last Leaf
12. Hell Broke Luce
13. New Year's Eve
14. She Stole The Blush (Bonus Track)
15. Tell Me (Bonus Track)
16. After You Die (Bonus Track)