Widywany na ulicach Krakowa autor stał się już niemal bohaterem legendy miejskiej oraz przekazywanych pokątnie żartów. Z roku na rok malała nadzieja na to, że zapowiadana „biografia Miłosza” ujrzy w końcu światło dzienne. W międzyczasie runęły wieże World Trade Center w Ameryce, Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, zmarł główny bohater – Franaszek pisał. Wydawnictwo Znak niezbyt roztropnie pozbyło się Artura Domosławskiego z jego głośną biografią Kapuścińskiego, wzrastała  chęć zrekompensowania tego czytelnikom inną, równie ważną książką, presja oczekiwań – Franaszek pisał. Przyszedł jednak długo wyczekiwany moment, gdy polski sejm (naturalnie niejednogłośnie, wszak demokrację mamy dojrzałą) ustanowił rok 2011 Rokiem Czesława Miłosza, co wedle ciągu przyczynowo-skutkowego musiało wyjątkowo zmobilizować krakowskiego polonistę (zapewne nie bez pomocy szczególnie zainteresowanego wydawcy). Zahuczało: Franaszkowa biografia będzie wydarzeniem numer jeden planowanych na Rok Miłosza przedsięwzięć. Nie było odwrotu. I oto jest. Rozpisana na niespełna tysiąc stron opowieść o jednym z najwybitniejszych poetów, których doczekała się polska literatura, licząc od Bogurodzicy.

Trzeba zacząć od tego, że Miłosz. Biografia to praca, która  jest jednocześnie wielowątkową narracją o historii minionego stulecia. Ramy życia często nazywanego „świadkiem epoki” poety – urodzonego w 1911, zmarłego w 2004 –  każą pochylić się nad przeszłością, odnaleźć pokrętne ścieżki wiodące do samego jądra jego twórczości. Czegoż tu nie znajdziemy?

Miłosz jako dziecko zobaczył rewolucyjną Rosję (co dla wielu polskich artystów było doświadczeniem kluczowym), tułał się z rodzicami podczas I wojny światowej, w wielokulturowym, międzywojennym Wilnie był naocznym świadkiem polskiego nacjonalizmu w wydaniu endecko-oenerowskim, pod koniec lat 30. kopał z proletariatem rowy na Pradze w ramach odbywania zastępczej służby wojskowej (piękne echa tych doświadczeń przynoszą wiersze w rodzaju Przedmieścia czy fragmenty poezji traktatowej), na własne oczy oglądał okupowaną przez hitlerowców Warszawę. Gdybyśmy chcieli się w tym momencie zatrzymać (Miłosz, który doczekał 93 roku życia, jest  dopiero trzydziestokilkulatkiem), wystarczyłoby zebranych przeżyć na obdarowanie co najmniej kilku pisarzy.

W 1951 roku, wraz z opuszczeniem ojczyzny przez poetę, od kilku lat dyplomatę powstającego ludowego państwa polskiego, zmienia się perspektywa geopolityczna. Odtąd będzie on jednym z najbardziej aktywnych uczestników życia na emigracji (tak ważnej instytucji w dziejach polskiej kultury), skoncentrowanej wokół postaci Jerzego Giedroycia.
Tu też należałoby dodać uwagę na temat niezwykłej roli redaktora „Kultury”, który w bardzo trudnym dla Miłosza momencie jego życia zaoferował mu intelektualną przystań w Maisons-Laffitte. Tego samego nie można powiedzieć o środowisku londyńskim z Mieczysławem Grydzewskim na czele, które do spółki z krajową opinią publiczną (jakże przewrotna potrafi być historia!) konsekwentnie atakowało autora Zniewolonego umysłu, nie dowierzając w szczerość jego politycznej przemiany i upatrując w nim konfidenta. W latach 60., po wyjeździe do Kalifornii, jako profesor uniwersytetu w Berkeley będzie Miłosz musiał określić się wobec studenckiej rewolty – był jedynym prowadzącym, który odwoływał wówczas zajęcia, solidaryzując się z pewnymi postulatami młodych. Z kolei w latach 80., już po otrzymaniu literackiej Nagrody Nobla, spotka się z Lechem Wałęsą i strajkującymi robotnikami w gdańskiej stoczni. Razem ze śmiercią poety zamyka się  XX wiek, z którym pozostawał on w ciągłym zwarciu, nie godząc się na kryzys wyobraźni religijnej, podszyty ironią nihilizm, prostactwo totalitarnych ideologii.

Biografia jest również niezwykle frapującą opowieścią o ludziach, z którymi spotykał się Czesław Miłosz przez długie lata swojego życia (zapewne ten aspekt miał na myśli redaktor Jerzy Illg, gdy porównywał lekturę książki Franaszka do czytania kryminału). Lista nazwisk jest długa i imponująca, znajduje się na niej niemal cała polska elita artystów, literatów, redaktorów współtworzących życie intelektualne drugiej połowy XX stulecia. Niektóre z tych relacji doczekały się już odrębnych opracowań, jak konflikt ze Zbigniewem Herbertem pod koniec lat 60., polemiki z Tadeuszem Różewiczem (konsekwentnie wysoko cenionym przez Miłosza), wymiany myśli z Jerzym Andrzejewskim, Tadeuszem Juliuszem Krońskim czy Aleksandrem Watem. Te oraz wiele innych Miłoszowych kontaktów – również z pisarzami i intelektualistami zagranicznymi, wśród których nie zabrakło nawet Alberta Einsteina – przybliżają XX-wieczne problemy ważne nie tylko dla literatury. Monstrualna erudycja autora Rodzinnej Europy, rzadko spotykana umiejętność rozpatrywania pewnych zagadnień na szerokim tle dziejowym oraz konfrontacyjny temperament nie pozwalały mu na obojętność wobec teraźniejszości. Tę ostrość umysłu zachował aż do ostatnich dni.

Franaszek świetnie wyczuwa najbardziej newralgiczne momenty biografii swojego bohatera, spoglądając na nie przez pryzmat jego twórczości i wskazując tym samym na nowe możliwości odczytywania domkniętego dzieła. Autor jest przede wszystkim krytykiem, interpretatorem, dla którego fakty z życia są naturalną pożywką do hermeneutycznej lektury. Nie ucieka przy tym jednak przed korzystaniem z kulturowych klisz, niejako podpowiedzianych przez samego Miłosza. Skomplikowane życie osobiste autora Ocalenia (choroba pierwszej żony, depresja maniakalna syna) pozwala Franaszkowi sięgnąć po figurę Hioba, tak ważną dla Miłosza, o czym świadczą choćby słowa Traktatu teologicznego: nie postąpiłem w mojej religijności / poza Księgę Hioba. Już na tej podstawie można wysunąć wątpliwość: czy opisując życie poety, autor nie nazbyt wiernie kroczy wytyczonymi przezeń ścieżkami? Czy nie zbyt łatwo wchodzi w rolę biografa-zwolennika, daje się zaprojektować jako czytelnik modelowy? Czasem przybiera to bardzo jaskrawy, osobliwy charakter, gdy przejmuje on język bohatera, o którym pisze (pozwala sobie na przykład na takie, pozostające pod bezpośrednim wpływem Miłosza, nieco egzaltowane poetyzowanie: Ślady są nikłe niczym rozrzucone rzadko na śniegu odciski ptasich łap albo rysunek na zaszronionej szybie; albo: gdy w Polsce rozkwitała martwa poetyka autorów Orientacji Poetyckiej Hybrydy, kładących na papierze abstrakcyjne kamienie i obłoki, Miłosz rozpościerał szeroko ramiona, jakby stojąc na szczycie góry, chciał zaczerpnąć najwięcej oddechu i świata). Cytuję i uśmiecham się.

Oto pułapka szeroko zakrojonego projektu pod tytułem „pisanie o Miłoszu”. Podobnie zresztą ma się sprawa w przypadku Gombrowicza, dokładnie ustawiającego własnego odbiorcę. Niewielu udaje się przebyć próbę sił – krytycy (nawet najznamienitsi) nazbyt często ulegają pokusie zaliczenia się do „kościoła Miłosza”. Wówczas bezkrytycznie przyjmują wszystko, co wyszło spod jego ręki – narzekał na to zresztą poeta po Noblu – lub odwrotnie: jednoznacznie opowiadają się jako wrogowie tego typu liryki (albo samego twórcy), nie podejmują próby nawiązania dialogu, nawet jeśli rzecz idzie o kwestie najistotniejsze.  

Brakuje mi u Franaszka namysłu metodologicznego, który odnosiłby się do znanej skądinąd tezy o tym, że biografia jest tylko interpretacją. Namysłu, który pozwoliłby odsunąć zarzut o czołobitność, laurkowość tej bardzo, skądinąd, ważnej i potrzebnej książki. Ilekroć pojawiają się mniej lub bardziej poważne zarzuty pod adresem Miłosza, biograf wiernie staje w roli jego poplecznika. Cierpliwie tłumaczy więc kwestię litewskiego paszportu poety, który miał mu uratować życie w czasie okupacji, wykłada, na czym polegała jego  „alergia na polskość”, niechęć do roli narodowego wieszcza, jak rozumiał stawianie sobie wyższych, ważniejszych celów, podważa też pogłoskę o tym, jakoby Nobel dla Miłosza miał być de facto nagrodą dla powstałej w 1980 roku „Solidarności” (to niemożliwe, skoro decyzja o przyznaniu Polakowi tego niezwykłego wyróżnienia zapadła już w maju, kiedy „Solidarność” jeszcze nie powstała). Całe szczęście, że wszystkie te kwestie zostały wreszcie wyraźnie wyjaśnione (choć i tak trudno powiedzieć, jak reagują na to najbardziej krytyczne wobec Miłosza środowiska, związane z „Naszym Dziennikiem”, których głosem była kuriozalna i oszczercza książka Jana Majdy – Wisława Szymborska, Karol Wojtyła, Czesław Miłosz).

Franaszek brnie jednak dalej, wysuwając kolejne argumenty na obronę Miłosza. Małżeńskie zdrady? To niezaspokojony, dionizyjski głód życia (i użycia). Lekceważenie rodziny? Cena, którą płaci wybitny artysta za doskonałość swej sztuki. Formuły usprawiedliwień idą więc zawsze w podobnym kierunku: tak czy owak Miłosz wielkim poetą był. Myślę sobie w takich chwilach, że stawianie pomnika poecie może mu tylko zaszkodzić, potwierdzona zostanie jego pozycja w panteonie literackich gigantów, wyciszone sprzeczności, które składały się na jego przebogatą osobowość. Krótko mówiąc: Miłosz, czyli potworne, choć kanoniczne, nudy! (Dziś młodzież w szkole w odpowiedzi na pytanie, dlaczego czyta Mickiewiczowskie Dziady, nie ma wątpliwości: bo napisał je Mickiewicz).

Przy całym moim uznaniu dla ogromnej pracy, którą wykonał Andrzej Franaszek – krytyk, nie mam najmniejszych wątpliwości, doskonale wmyślany w Miłosza – odkładam jego książkę nie bez obaw. Miłośnicy poety utwierdzą się w przekonaniu, jak wielka i ponadczasowa była to osobowość, przeciwnicy powiedzą, że owszem, może i życie ciekawe, ale ten rodzaj myślenia o literaturze, który reprezentował poeta, na przykład prowokacyjnie lekceważąc poststrukturalizm, to dziś anachronizm. Na pytanie o rzeczywiste miejsce Miłosza w gospodarstwie poezji polskiej (jak sam poeta zwykł mawiać) odpowiedzieć może tylko literatura po Miłoszu. Zarówno ta pisana w cieniu pomników, jak i pod gołym niebem.

Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia
Znak, 2011