Być może o to również pyta reżyser Być albo nie być Milan Peschel. Postanowił on bowiem wszystko poplątać, tych dobrych, tych złych, pomieszać konwencje, wzbogacić komedię ciężarem dramatu, zamienić świat w proscenium, rzeczywistość rozłożyć na serię cytatów. A historia opowiadana w tym przedstawieniu jest bardzo prosta. Grupa teatralna postanawia wystawić spektakl o nazistach. Jest sierpień 1939 roku i Adolf Hitler ma spacerować ulicami polskiej stolicy. Nie sposób pojąć, jakim cudem Führer znalazł się w Warszawie w sierpniu – jeden z aktorów zwraca mu zresztą uwagę, że przecież Niemcy na Polskę jeszcze nie napadły. Aktorzy przygotowujący spektakl o nazistach wydają się jednak znać przyszłość (w dialogu pojawiają się wzmianki o obozach zagłady). Rzeczywistość pląta się i mimo usilnych prób nie udaje się ustalić, która z tych historii, które z tych przedstawień jest tym prawdziwym, tym, w którym kule naprawdę zabijają i nie wypada wówczas widzowi się śmiać. Doprawdy, świetnie wykonał to Milan Peschel, bo ten teatr w teatrze zapętla się, cytuje siebie, pozornie wraca do rzeczywistości, by zaraz dać do zrozumienia, że to jednak następne oszustwo, a wypowiadany właśnie dialog jest kolejną teatralną kurtyną. Adolf Hitler spaceruje ulicami Warszawy, chwilę potem polscy aktorzy odgrywają nazistów na modłę ‘Allo ‘Allo!, znanego serialu Davida Crofta i Jeremy’ego Lloyda, by zaraz Hamlet, przesadzonym krokiem i gestem, próbował wygłosić swój najsławniejszy monolog. I jeśli się uprzeć, uda się wskazać, kto tu kogo odgrywa. By to zrozumieć wypada powtórzyć początek fabuły: grupa teatralna w sierpniu 1939 roku podczas próby spektaklu traktującego o napadzie Niemiec na Polskę. Nie wychodzi im i wkrótce przebierają się, by wystawić Hamleta. Wówczas to widz dowiaduje się o romansie jednej z gwiazd teatralnej trupy, Marii Tury (granej przez Annę Radwan-Gancarczyk) z młodzieńcem, niejakim Sobińskim (Juliusz Chrząstowski), który przychodził na każdy jej spektakl i przekazywał kwiaty. Zazdrosny mąż Marii – również członek teatru, sławny aktor (w tej roli Adam Nawojczyk) – po raz kolejny znajduje wiaderko kwiatów i w ataku szału rwie je, rozrzuca po całej scenie i domaga się odpowiedzi. Kwiaty będą już leżeć do końca sztuki, sztuczne i połamane; będą po nich deptać aktorzy, kopać i przygniatać je elementami scenografii, zupełnie nie zwracając na to uwagi.
Wybucha II wojna światowa, a zdrady i romanse, w myśl romantycznej martyrologii, tracą na znaczeniu. Teatralna trupa skupia się na partyzantce, zaś Sobiński wylatuje walczyć z najeźdźcą. Jest coś – warto zaznaczyć – absolutnie magicznego w scenie wspólnego palenia papierosów przez polskich lotników w Wielkiej Brytanii (granych przez tych samych aktorów, którzy przed chwilą odgrywali nazistów i postacie z dramatu Szekspira).
Zaraz jednak zawiązuje się intryga, a spektakl krążyć już będzie wokół podziemnej opozycji oraz zdrady i kolaboracji. Jednak nie ta prosta historia jest tu najważniejsza; tę opowiedział już trzy lata przed zakończeniem II wojny światowej Alan Johnson w filmowym To be or not to be, na którego podstawie Peschel oparł Być albo nie być. Ale nie o martyrologię Peschelowi chodzi, nie obiera on drogi Johnsona, ani nie powiela strategii Tarantino z Bękartów wojny, który przypominał, mimo modnej – i potrzebnej – polityki pojednania, że owszem, wy Niemcy byliście źli. Nie, Być albo nie być nieustannie stawia widzowi pytania i nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Raz jest tak, innym razem inaczej. Adolf Hitler jest tu postacią komiczną, by zaraz jednak reszta gestapo przypomniała o powadze wojny, niejako pytając: czy wypada się śmiać? Komizm w tej sztuce – raz mniej, raz bardziej udany – do końca utworu wzbudzać będzie mieszane reakcje publiczności. Parę osób się zaśmieje, parę wyda pod nosem jęk: „O Jezu”. Przykładowo, w jednej ze scen padają słowa (parafrazuję z pamięci), iż Polacy jeżdżą sobie na obozy. I czy wypada Polakowi śmiać się i bawić? Czy przeciwnie, odebrać to śmiertelnie poważnie, pochylić się nad historią, nie robiąc żadnego kroku do przodu? Nie sposób powiedzieć, gdzie publika przestaje się śmiać, a gdzie zaczyna płakać. W tym sensie blisko Milanowi Peschelowi do Trylogii Jana Klaty.
Można posunąć się do obrazoburczej myśli: wojna to przedstawienie. Palą te słowa, choć przecież podobne w literaturze już padały wielokrotnie (świat to tekst, rzeczywistość to spektakl itp.). Scenografia sztuki ma spełniać rolę rekwizytów. Tekturowe ściany, które oglądać można również od strony technicznej, naciągnięte na drewniane stelaże arkusze papieru albo plastikowe kwiaty, których sztuczności nie próbuje się nawet ukryć, informują widza, że coś się dzieje, że ktoś tu gra, albo że w ogóle cały świat, również wojna, to gra. Wielokrotnie na proscenium wchodzą techniczni, pracownicy teatru, ubrani w zwykłą, codzienną odzież: jeansy i kolorowe t-shirty z dzisiejszej epoki. Nie są niewidzialni, aktorzy z nimi rozmawiają, wołają ich, wydają im komendy: „Panowie, możecie już to zabrać” – mówi Broński (Andrzej Kozak) do technicznych, wskazując przewróconą scenografię, jakby to wszystko było zaledwie próbą, nie zaś premierą spektaklu. Bohaterowie zresztą wiedzą, że te ściany to tektura, że można je obejść i raz jeszcze wejść przez te same drzwi. Dzieją się rzeczy nieprawdopodobne, wszyscy, ofiary i oprawcy, doskonale znają swoje położenie, gestapo widzi, że za drzwiami ukrywa się ruch oporu, ale gra nadal według scenariusza, krok po kroku, ścigając uciekinierów. Gdy młody gestapowiec wali jak wariat w pianino, na salę (która w tej chwili jest przecież siedzibą gestapo) po raz kolejny wchodzi Mietek (Mieczysław Mejza, pełniący tu funkcję aktora), wyprasza Niemca od instrumentu i sam wygrywa Walkirię. W nagrodę dostaje bochenek chleba, lecz chwilę później za kulisami Mietek ginie od kul. Same zaś postacie zdają się wiedzieć, że przed chwilą były kimś zupełnie innym. Cytują swoje emploi, powtarzają frazy, jakby ich scenariusz był mizerny, jednakowy. Gdy w siedzibie gestapo Polacy przebrani za nazistów ratują Józefa Tura, ten ruga ich, zwracając uwagę, że weszli na scenę – czy też weszli do gestapo – z tą samą kwestią. I nawet dopiero co zabici w tej dziwnej historii wstają jeszcze w czasie przedstawienia (wzbudzając przy tym zdziwienie żywych aktorów), zupełnie tak, jak podnosi się uśmiercony aktor chwilę po zgaśnięciu świateł, by wyjęty spod wzroku widza, mógł wyjść spokojnie za kotarę.
Doskonale wypadają w spektaklu naziści. Gruppenführer Erhardt (Arkadiusz Brykalski) i jego podkomendny Sturmführer Schulz (Andrzej Rozmus) tworzą świetny i przerażająco autentyczny duet. I choć dyskusyjne wydaje się wykorzystanie przez Peschela stereotypu zniewieściałego nazisty (dwóch gestapowców łączy homoseksualny romans), to wypada zauważyć, iż aranżacja scen ich dialogów sprawia wrażenie monumentalnej. Czerwona kotara, snop żółtego światła, drewniane, staromodne biurko i pusta scena z podeptanymi kwiatami. Gra aktorska, choć niekiedy zawodzi przy scenach humorystycznych, odzyskuje poziom w przypadku dialogów – i monologów – poważnych. Warto odnotować postać profesora Silewskiego (w tej roli Krzysztof Zawadzki), który umiejętnie zagrany od razu wywołuje w widzu pogardę i obrzydzenie. Gra nazistów jest na tyle sugestywna, że aż prowadzi do przerażającej konkluzji: podejrzanie dobrze wyglądają na Polakach niemieckie, nazistowskie mundury.
Spektakl kończy się pytaniem: co dalej, w odpowiedzi brzmi znacząca cisza. Aktorzy – Polacy i naziści – siedzą lub stoją, wpatrując się w publikę, ale ta nie odpowiada. Cisza trwa długo, robi się niezręcznie, sytuacja jest patowa, podziemie zostało zdekonspirowane, a „prawdziwy” Adolf Hitler przyjeżdża do Warszawy. Pomiędzy aktorami a gośćmi potargane kwiaty i zalegające, przytłaczające milczenie. I tu leży pies pogrzebany, w tym największy sukces Peschela. Bo zdjął on z aktorów odpowiedzialność za czyny postaci, nie skazał Polaków i kolaborantów, nie skazał nazistów. Poprosił natomiast o zabranie głosu niemą publikę, zwykle niewidzialną, najczęściej cichą, lecz teraz jakże potrzebną. Ale wreszcie wybawienie, aktorzy decydują się ukłonić, wraz z nimi kłaniają się techniczni, wszyscy biją brawa, niektórzy z widzów rzucają na scenę pomięte, sztuczne kwiaty, niektórzy zabierają je ze sobą. Nikt nie odpowiada, jedni nadal będą nienawidzić i w tej nienawiści odnajdą argumenty, drudzy potraktują spektakl jak komedię, ale ci zawiodą się, bo komizm tego przedstawienia wywołuje zupełnie poważne łzy i niespodziewane refleksje. Jeszcze inni długo będą milczeć, szukając odpowiedzi na pytanie, którego nie sposób już cofnąć: co dalej, no i co dalej? A ja, cóż, wyszedłem z teatru, ruszyłem w stronę Placu Szczepańskiego. Myślałem, że nienawiść, podobnie jak miłość, nam wszystko wybaczy. A każdy mijany człowiek miał przypięty sztuczny kwiat.
Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie
Być albo nie być
Reżyseria: Milan Peschel
Scenografia: Magdalena Musiał
Obsada: Arkadiusz Brykalski, Juliusz Chrząstowski, Andrzej Kozak, Katarzyna Krzanowska, Błażej Peszek, Anna Radwan-Gancarczyk, Andrzej Rozmus, Adam Nawojczyk, Krzysztof Zawadzki.
Pianista: Mieczysław Mejza
na podstawie filmu Ernsta Lubitscha To be or not to be.
scenariusz: Edwin Justus Mayer i Melchior Lengyel
tłumaczenie: Monika Muskała
kompozycja i opracowanie muzyczne: Mieczysław Mejza
dramaturgia: Andrea Koschwitz, Szymon Wróblewski
asystent reżysera: Anka Graczyk
asystent scenografa: Małgorzata Jochan
asystenci dramaturga: Joanna Kakitek, Katrin Müller, Konrad Wojnowski
premiera 15 września 2010 r. w Starym Teatrze w Krakowie
Zdjęcia: archiwum teatru
PRZECZYTAJ TAKŻE - Oswojone theatrum mundi