Koterski jest wybitnym stylistą językowym i w pewnym sensie głównym bohaterem Bab… jest sam tekst jego scenariusza. Pierwsza – opatentowana niemal – „kurwa” pada już w otwierającej minucie, po czym Robert Więckiewicz i Adam Woronowicz robią cuda, by gładko podawać wypolerowane na glanc, kunsztownie niepoprawne zdania rozpoznawalnej od razu koterszczyzny. Więckiewiczowi idzie to lepiej, bo gra do Woronowicza; Woronowiczowi gorzej, bo gra do samego siebie. O ile pierwszy aktor wypada wiarygodnie jako postać, o tyle drugi wyraźnie zmaga się z anty-naturalistycznym tekstem i zamiast przyjąć go „na wiarę”, wrzuca do roli zbyt dużo chwytów i zawijasów (kompulsywne mruganie powiekami, łypanie spode łba, etc.).
Aktorski dysonans to jedno, ale Baby… są rozdarte w jeszcze boleśniejszy sposób. Pierwszych 30-40 minut dziko śmiesznych mikro-obserwacji obyczajowych, rozbudowanych w mistrzowskie dialogi, działa jak najlepszy w świecie sitkom, jednocześnie przytakujący bohaterom i dystansujący się do nich. Partie te są tym lepsze, że chwilami zahaczają o prawdziwie obsceniczne szambo, tak że w minutę po udanym skeczu o podwójnych nazwiskach dostajemy żart tak gruby, że śmiech więźnie nam w gardle (ogląda się te diatryby trochę jak Kroniki Seinfelda po płukance w kwasie solnym, tudzież All In the Family na sterydach). Niestety, mniej więcej w połowie filmu następuje zwrot od satyry w stronę wykładu. Nagle Woronowicz przestaje się zacinać i mylić końcówki, przejmuje inicjatywę (jest nauczycielem od „gender mainstreaming”) i wygłasza wielominutową pogadankę na temat śmierci ojcostwa i męskości, która – nawet jeśli niegłupia sama w sobie – pasuje do części pierwszej jak pięść do nosa.
Film zmienia rejestr: z litanii komicznych skarg staje się skowytem, by w końcu przejść w trym pokornego skamlania, gdy Więckiewicz wygłasza pean na cześć kobiecej urody jako wiecznie odnawianej obietnicy szczęścia, który zachwyciłby Goethego.
Pod względem reżyserskim Baby są jakieś inne działają bardzo dobrze w partiach samochodowych, mimo że znać w nich (niepotrzebną!) obawę Koterskiego, by nie było „zbyt konwencjonalnie” i widz się nie znudził potokiem słów. Oczywiście polskiemu twórcy daleko do stylistycznej bezczelności Kiarostamiego, który dał nam w 10 (2002) i Smaku wiśni (1997) filmy równie „samochodowe” i przegadane, co Baby…, ale zarazem na tyle odważne, że kamera potrafiła w nich przez pięć minut pokazywać wyłącznie twarz słuchającego. Wygibasy Koterskiego są ostrożniejsze (i bardziej dosłowne): kamera przeskakuje od jednego bohatera do drugiego jak dzikie wahadło, osiągając zawrotny efekt bliski <---> (1969) Michaela Snowa, tudzież filmuje mężczyzn z żabiej perspektywy.
Koterski jest dialogowym zegarmistrzem; język to jego żywioł (jeden z najlepszych momentów w całym filmie to uważna analiza semantyczna artykułu w sportowej „Wyborczej”, dokonywana przez Więckiewicza przy świetle komórki). Jego nowy film (najbardziej konceptualny spośród dotychczasowych) stanowi po części reinterpretację Seks-misji (1984), z dwoma facetami zagubionymi w całkowicie sfeminizowanym (tak metaforycznie, jak obsadowo) świecie. Jeśli Machulski upatrywał zbawienia w finałowej stop-klatce niemowlęcego penisa, Koterski kończy swą komedię obrazem bohaterów dosłownie (choć nie krwawo) nadzianych na wielki przemysłowy widelec. Koterski nakręcił film o niemożności bycia dojrzałym mężczyzną w świecie zdominowanym przez matki – i dotknął tym samym kluczowej kwestii polskiej obyczajowości. Świadomie zaludnił całość portretami wyidealizowanych kobiet na billboardach i brelokach, tudzież śpiącymi syrenami z onirycznego autokaru, sugerując zarazem ciemne podbrzusze zjawiska poprzez umieszczenie w środku filmu autentycznej Baby Jagi.
Stety lub niestety, nie jest to film na eksport – jego wartość zasadza się za bardzo na językowym kunszcie dialogów, a problematyka jest nazbyt silnie zakorzeniona w lokalnych rozterkach kurwującego inteligenta-katolika, przyrównującego pośladki do monstrancji, narzekającego na pedalstwo i powiadającego, że „nawet papież” ostatnie słowa skierował do kobiety. (Ale także: wykonującego brawurową parodię rozwrzeszczanej katechezy made by Arka Noego). By pozostać przy przegadanych filmach samochodowych: nie jest to Noc na ziemi (1991), ale – dosłownie i metaforycznie – noc w Polsce.
Jeśli mam problem z tym filmem, to nie z jego treścią, a z formą. W przeciwieństwie do prawdziwie wielkich komedii o kryzysie męskości – czy będzie to Drapieżne maleństwo (1938), czy Podziemny krąg (1999) – Koterski zbyt mocno uderza w ton konfesyjny, będący antytezą satyry i stępiający jej ostrze. Zła poezja jest zawsze szczera: ten film jest świetny tak długo, jak długo pozostaje karykaturalnie mizoginiczny i cwaniacki, bo tylko w tych partiach zyskuje moc szokującej psychodramy. Kiedy scenariusz (podpisany, nota bene, przez „Adama Miauczyńskiego”) wchodzi w tryb poważnej refleksji, całość ulega spłaszczeniu.
Powtarzającym się żartem jest w Babach… dysonans między słowem a czynem (faceci narzekają na babskie ziewanie bez zasłaniania ust, po czym Woronowicz ziewa jak jamochłon). Niestety, dysonans między treścią a formą śmieszy dużo mniej – i o ile mogę wybaczyć całkowicie poronioną pod względem timingu scenę z Miśkiem Koterskim, o tyle żałuję trochę, że twórca o tym stopniu przenikliwości, co Koterski Senior, nie złapał sam siebie za rękę i nie zauważył, że nakręcił film stanowiący co najmniej w jednej trzeciej ekwiwalent długiej sesji użalania się nad sobą.
Baby są jakieś inne
reżyseria: Marek Koterski
scenariusz: Adram Miauczyński, Przemysław Kowalski
zdjęcia: Jerzy Zieliński
grają: Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz, Małgorzata Bogdańska-Kaczmarska, Michał Koterski, Patrycja Marciniak, Winicjusz Rzymyszkiewicz
kraj: Polska
rok: 2011
czas trwania: 90 min
premiera: kino (Polska): 14 października 2011
Kino Świat
Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.
Tekst pochodzi z blogu Autora