Słyszeliśmy o nim mianowicie raptem tyle, że współtworzy w powojennej literaturze polskiej tak zwany nurt chłopski, którego najwybitniejszym przedstawicielem jest inny (dwukrotny) laureat Nike – Wiesław Myśliwski. Skojarzenie Pióropusza z książkami autora Traktatu o łuskaniu fasoli jest nieco głębsze – te propozycje literackie łączy nie tylko powracający temat wsi, ale i choćby specyficzna konstrukcja pierwszoosobowego narratora, określanego w wielkim stopniu przez stosunek do ojca. W książce Pilota nie zabrakło zresztą swego rodzaju hołdu dla Myśliwskiego – pojawiająca się pod koniec powieści epicka scena, w której ojciec bohatera-narratora strzela (nieustannie przez kilka stron) z bata, wydaje się nawiązaniem do pewnego momentu z jego debiutanckiego Nagiego sadu.

Jednak prozę Myśliwskiego czytam przede wszystkim jako niezwykły zapis intensywnych doświadczeń wynikających z relacji, jakie wydarzają się (lub jakich brak) między ludźmi. Kluczowa dla Pióropusza jest inna perspektywa: kodu, który może (czy może?) posłużyć ekspresji czy komunikacji; ściślej rzecz ujmując, można by powiedzieć, że bohaterem okazuje się język, i to przede wszystkim (choć nie wyłącznie) – w postaci pisma.

Nie bez kozery byłoby jednak mówienie w tym kontekście najogólniej – właśnie o kodzie. Zanim jeszcze w powieści rozwinie się podkreślany w pojawiających się teraz omówieniach (i w samej laudacji Grażyny Borkowskiej) wątek języka i słowa, mamy do czynienia ze swego rodzaju pod-pismem czy proto-pismem, ze znakami, które nie są jeszcze literami, których komunikatem jest przede wszystkim pozostawienie śladu.
Odrobinę nieswojo i też dziwnie, dziwnie zarazem miło było patrzeć, jak sędziwy, zgrzybiały nasz ojciec, zapominając o swoich boleściach i biedach, krzyżakuje sobie pogodnie, skupiony i przejęty, spod jego piórka czy koniuszka długopisu wynikają krzyżyczki jak te lale, prawdziwe księżniczki (krzyżniczki...!), roztańczone, bujnie weselące się panny... krzyżaczki może, zakonne panny (...).


Na początku opowieści jest więc niepiśmienny ojciec (nota bene, to też ważny wątek wspomnianego Nagiego sadu), na jej końcu – syn odsłania swoją aktywność pisania z technicznego punktu widzenia, przywołując obraz komputera i ekranu, na którym sporządza swoje sprawozdanie.
I ogromna część jego pisarskiego mozołu właśnie z ojcem się łączy, przede wszystkim – choć nie tylko – z formułowaniem niezliczonych próśb do coraz to nowych instancji, urzędów i sądów, które mogłyby zwolnić go – biedaka, złodzieja, buntownika – z więzienia, w którym znalazł się w związku z... kradzieżą i zniszczeniem (chciałoby się rzec: zbezczeszczeniem) szkolnej tablicy z wypisanym alfabetem.

Urząd, szkoła i dom (co ciekawe, przy niemal zupełnej nieobecności kościoła): to sfery powojennej rzeczywistości, w jakiej poruszają się – czy raczej, gubią i miotają – bohaterowie Pióropusza. Wielkopolskim Siedlikowem i innymi pobliskimi wsiami rządzi często przemoc, tępa siła, prowokacja i oszustwo, choroba i głód, a także przemożna – i przemożnie przyziemna – erotyka. Sen o wymarzonym kołchozie to fantazja sytości, obfitości i bezpieczeństwa; gdzieniegdzie znienacka w chłopskiej opowieści pojawiają się – pozbawione jakichkolwiek kształtów, zredukowane do imion – postaci Hitlera i Dzierżyńskiego, Bieruta i Eisenhowera. Ojca natomiast faktycznie w Siedlikowie brak, choć wciąż jest obecny – jako puste miejsce w synu, odniesienie, wedle którego on jest określany i sam się określa. Ten syn-narrator zajmuje zmienną, niejednoznaczną pozycję – to jest małym, przerażonym i buńczucznym zarazem chłopcem, niewiele rozumiejącym z tego, co się wokół niego dzieje, to ukazuje się jako profesjonalny, zawodowy pisarz – po latach. Zasadniczo chronologicznym tokiem opowieści rządzą także jego skojarzenia, dygresje, reminiscencje i interpretacje.

W jego opowieści mieszają się więc języki, idiomy, rejestry mowy i różne podejścia do tego, co wymawiane i zapisywane. Niektóre z nich pochodzą z tradycji literackiej – Pilot wyraźnie parodiuje na przykład typowe dla klasycznej epiki relacje z walk i starć, tworzy brawurowe, dynamiczne opisy przeróżnych sytuacji, od brutalnej rewizji po erotyczne zachwycenie. Przechowuje i wykorzystuje słowa pochodzące z siedlikowskiej gwary (w tym roku wydał zresztą jej słownik), wplata w narrację – udanie, w niewymuszony sposób – ich objaśnienia. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że niemal epatuje przy tym jej wynalazczością i bogactwem zwłaszcza w obszarze ordynarności, fizjologii, przyziemności, wyzwisk i przekleństw, nawet w tak stosunkowo łagodnej, matczynej postaci:
Kundy pierzyńskie. Psiemacie jedne, złodzieje! – na pogromowisku naszego domu matka załamywała ręce. Nie była ona wielka klątewnica i przez czas jakiś powtarzała to jedno, byle jakie przeklęcie: – Psiemacie! Te psiemacie! – Ale wiedziała matka dobrze, że na to, co się stało, psiemacie to za małe słowo. – Choroby! – tak jeszcze po namyśle obezwała złoczyńców. – Psiedusze – wykrztusiła w końcu (...). – Materdei! – wykrzyknęła z boleścią i złością. – Złedusze! – I na dobre się rozszlochała.


Obok takich, niekiedy prawie etnograficznych w charakterze, zapisów (mowy nie tylko siedlikowskiej, ale i choćby repatriantów ze Wschodu) pojawić się może u Pilota bez problemu skrupulatnie odnotowana zdobycz językowa z Webster’s New Twentieth Century Dictionary by Noah Webster czy fantastyczny neologizm. Stapiają się w potoczystych frazach rozbuchanego, migotliwie barwnego, a jednak spójnego i konsekwentnego języka powieści. Języka, którym mówią jej postaci, ale i który z uporem zapisuje bohater-narrator.

Kluczowa dla Pióropusza czynność pisania jest na jego kartach bardzo fizyczna, fizjologiczna, ma swoją stronę materialną i namacalne rezultaty, i wiąże się zarazem przeważnie z cielesną męczarnią piszącego podmiotu.
Pamięć przenosi przez lata koszmar i gwałt, ucisk i udrękę pisarczyka, jego strach przed żydami, smród fioletowego atramentu, skrzyp zardzewiałej stalówki, drętwienie łokci, wpartych o stołową deskę (...).

I dalej:
W głowie mi się już mąciło i kołowrociło od widoku swoich własnych gryzmołów i matczynych żydów, od zapachu brudnego atramentu zbierało mi się na mdłości, szarpała mną złość i w złości przemyśliwałem, żeby rzygnąć na te zabazgrane przeze mnie i postemplowane pięścią matki arkusze.

Ten ostatni tekst – list do ojca – to zarazem skarga matki i samokrytyka syna, opis jego faktycznych i fantastycznych przewin i hańb. W toku narracji Pióropusza pisanie coraz wyraźniej oznacza przede wszystkim dwie rzeczy – mozół i wstyd, ale także – jak się okazuje – stanowi podstawowy imperatyw. Tak już zostanie do końca powieści, w której finale (chyba zresztą przez pewną pospieszność i jednoznaczność obrazów słabszym od reszty) widzimy, że pisanie może równie dobrze – a właściwie jednocześnie – oznaczać literaturę i donos, prawdę i plagiat, upamiętnienie i krzywdę.

Nagroda Nike, jedna z najważniejszych w polskim życiu literackim, będzie miała, a właściwie już ma, kolosalny wpływ na odbiór książki Pilota. Wydobywa, wskazuje twórcę praktycznie nieznanego, ale o długim już, prawie pięćdziesięcioletnim, doświadczeniu pisarskim, czyni niemal obowiązkową lekturę jego powieści, choć dotąd nawet gdy spotykał się z pewnym uznaniem krytyki, nie szła za tym czytelnicza popularność czy choćby rozpoznawalność. To ciekawa sytuacja, właściwie eksperyment, który pokazuje, jak poważna jest siła instytucji w kształtowaniu tego, co i jak czytamy. W poniedziałek po ogłoszeniu laureata kupiłam i przeczytałam Pióropusz, dobrą powieść, jeszcze w pierwszym wydaniu z 2010 roku. Naturalnie zaraz będą następne.

Marian Pilot, Pióropusz
WL, 2010