Był to zapach, który czułem zawsze, gdy tylko tam byłem, i który bardzo lubiłem. Pierwszy raz go poczułem, gdy – jako peerelowskie dziecko – wjechałem do Berlina Zachodniego. Berlin, nażarty kolorami, bajerami, gadżetami, czystością, zdzielił mnie wtedy po głowie swoim blaskiem, odebrał oddech, olśnił, jak Konstantynopol olśniewał łacinników z zabłoconych miast Frankonii i Brabancji, jak Rzym olśniewał barbarzyńców z Brytanii i Galii. Ten zapach zaczął pojawiać się w latach dziewięćdziesiątych również w polskich miastach, w Warszawie, w Krakowie, w Gdańsku, i za każdym razem, gdy go czułem – wciągałem w nozdrza intensywnie, z lubością, chcąc wsączyć go w siebie do końca, szczęśliwy, że przywędrował do mojego kraju.

Tak. Cóż mogę poradzić. Ale o tym kiedy indziej.

W Alicante było tego zapachu pełno. Ale był w powietrzu nie tylko zachodni zapach, było też zachodnie światło i sposób, w jaki powietrze to światło przenosiło. Światła było dużo, ale nie oślepiało jaskrawo, a delikatnie wydobywało, nie oblewało, a nasączało, nie obnażało, a odziewało. Ulice były go pełne, ale to nie było pospieszne, mknące gdzieś, zniecierpliwione, zżulone, oberwane światło, jak w krajach za Odrą. Było to jego przeciwieństwo – światło eleganckie, niespieszne, wykąpane, pachnące, zrobione na bóstwo. W tych różnych światłach te same rzeczy wyglądały inaczej.

Powietrze w inny sposób przenosiło dźwięk. Oszukiwało membrany w uszach, kto wie, może oszukiwało nawet mózg, któremu wydawało się, że te wszystkie piski samochodów, te wszystkie pokrzykiwania Marokańczyków i prawie nieodróżnialnych od nich Hiszpanów, układają się w jakąś melodię, nieco podobną bałkańskiej, gdzie przeciągane są spółgłoski, a nie samogłoski.

Szedłem więc tym dziwnym Alicante, tą dziwną hybrydą Południa i Zachodu i dziwiłem się, bo brnąc przez gęsty miąższ tej hybrydy, zygzakowałem jednak od skrajności do skrajności. Z teczką, w której – prócz unijnych dokumentów – pełno było teraz puszek tinto de verano, zawędrowałem na dworzec autobusowy, który przypominał czystą już Afrykę, naprawdę – z jego grubo malowanymi, niezgrabnymi filarami, ulepionymi jakby z gliny, z jego brudną halą, na której ścianie widniał frankistowski mural przypominający murale z krajów Afryki czy Ameryki Południowej. Siedzieli tu w kucki czarnoskórzy ludzie, a zaraz potem, gdy wyszedłem na ulicę, zobaczyłem fasady czystego Zachodu,  których indywidualizm wystaw sklepów i knajp w niczym nie zakłócał ogólnej koncepcji, kurwa, urbanistycznej, i w którego harmonię miałem ochotę się wtopić. Policjanci przypominający uczynnych harcerzy, witryny eleganckich sklepów, starannie ułożona kostka chodników, to wszystko koiło zmysły, przypominało, że życie nie jest po to, żeby przez nie się rozpaczliwie przedzierać, ale żeby czerpać z niego, kurwa, przyjemność i satysfakcję; i sprawiało, że człowiek miał ochotę cieszyć się tym pierdolonym życiem.

No więc zamierzałem cieszyć się dzisiaj tym pierdolonym życiem.

Zdjąłem krawat i wsadziłem go do kieszeni. Wyciągnąłem koszulę ze spodni. Na ulicznym straganie w jednej z wąskich, zatłoczonych uliczek kupiłem od grubego Murzyna japonki i powlokłem się w kierunku plaży. Alicante szalało z radości, jak co wieczór. Przybój nieodległych już fal mieszał się z warkotem samochodów, z gwarem ludzi naserotonizowanych jak małpy. Usiadłem przy jednym z wystawionych na ulicę stolików, kelner wystrzelił, jakby był pod tym stolikiem ukryty, jego czarne włosy stanowiły coś w rodzaju żelowego hełmu, zamaszystym ruchem ręki postawił obok mnie orzeszki. Na wąziuteńkiej bródeczce przecinającej podbródek tak samo, jak szpara rozdzielała mu jedynki, zostały resztki jakiegoś gęstego likieru. Zamówiłem ten właśnie likier, wskazując resztki i bródeczkę. Dotknął, skonsternowany, resztek palcem, wpadł w zakłopotanie, i całkiem profesjonalnie zniknął, zupełnie jakby znowu się pod stół zapadł. Za chwilę pojawił się jednak znowu, bródkę już miał czystą, a w dłoni – odpitą nieco butelkę likieru. Upewnił się, że to właśnie ten, po czym pobiegł do baru, by nalać.
Ja w tym czasie zdjąłem brudne od pyłu, niedawno jeszcze eleganckie półbuty i wsadziłem je do teczki. Zdjąłem skarpetki i z ulgą wsunąłem na stopy japonki. Zanim kelner wyskoczył przy stoliku znowu, tym razem z kieliszkiem likieru, byłem już gdzieś w środku tłumu cisnącego się kiszkami ciasnych uliczek w stronę morza.

Zsunąłem spodnie niżej, na biodra. Tak było lepiej i luźniej. Nogawki szurały po bruku, przydeptywałem je piętami, ale nie przeszkadzało mi to. Maksymalnie wydłużyłem pasek, na którym wisiała teczka, majtała teraz w okolicach kolan.

Plaża była pełna. Nawaleni Anglicy tarzali się w piachu, nagrzmoceni Niemcy głośno śpiewali amerykańskie hity. W zabawny sposób kaleczyli angielski. Szeroko pojęci Afrykanie,  Hiszpanów na plaży było najmniej. W ogóle ta Hiszpania w Alicante jakoś w ogóle nie była hiszpańska.

Serio.

Bo Alicante wyglądało bardziej jak jakieś idealne śródziemnomorskie miasto – myślałem, otwierając pierwszą puszkę tinto de verano. – Mogłoby być stolicą idealnego Śródziemnomorza. Imperium Środziemnomorza, caput imperii, czemu nie – miastem, które jest esencją śródziemnomorskiego miasta, w którym wszystkie śródziemnomorskie nacje i ludy stapiały się w jedno.

Jaka tam Unia Europejska, tu wszystko powinno połączyć się w jedno Wielkie Śródziemnomorze, Mediterraneum Magnum, cały Maghreb, cały Lewant, Turcja, Grecja, Bałkany, Italia; Alicante jako nowy Rzym z jego Mare Nostrum – myślałem, gulgocząc to nieszczęsne tinto; tego, kto myśli, że tinto de verano to jakiś wyrafinowany napitek, muszę – niestety – rozczarować: tinto de verano to połączenie najpodlejszego czerwonego winnego sikacza z jakimś gazowanym wyrobem fantopodobnym, brzmi kiepsko, ale smakuje całkiem nieźle, szczególnie w upale, tak więc wlewając w siebie tinto de verano, wyobrażałem sobie to niesamowite Imperium Mediterraneum i jego stolicę, która błyszczała światłami za moimi plecami.

Bo tu jest to wszystko. Bo zamieszkująca Alicante rasa jest starożytna, smagłoskóra i sucha. Ali miał rację – prawie dokładnie taka sama, jak z drugiej strony Gibraltaru, którego najeżone skały szczerzą się z bezsensowną wrogością w stronę afrykańskiego brzegu. Rasa zamieszkująca Alicante jest tą samą rasą, która żyje wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża od Maroka po Syrtę, od Syrty po Lewant, od Lewantu po Anatolię, od Anatolii po Peloponez, od Peloponezu po Istrię, od Istrii po Sycylię, od Sycylii po Prowansję i od Prowansji po Gibraltar. I tutaj, w Alicante, na plaży w Alicante, w oparach smażonych kebabów i falafeli, które mieszały się z zapachem tapas, nawet ten cały pieprzony islam – myślałem – jest tam taki sam, jak tutaj to całe pieprzone chrześcijaństwo. Nikt już nie traktuje ani jednego, ani drugiego specjalnie serio na wybrzeżach Morza Śródziemnego, kiedyś było inaczej, owszem, ale teraz nikomu już się nie chce napuszczać Chrystusa na Mahometa i odwrotnie. Wszędzie indziej tak, ale nie tutaj.

Pełne puszki tinto de verano wyłożyłem na piasek, ustawiłem przed sobą jak szaniec, równo, jedną obok drugiej, a puste wsadzałem do teczki, do unijnych dokumentów. Moi koledzy z eurourzędu siedzieli już pewnie w knajpie, do której nie miałem najmniejszego zamiaru iść. Integrują się, a nie mają pojęcia – otwierałem kolejną puszkę, jakbym granat odbezpieczał – że prawdziwe zjednoczenie już się dokonuje, oddolnie, tak, od samego dołu kontynentu, od strony Afryki, jak było na początku, teraz, i cholera wie, czy nie zawsze, gorąca Afryka podgrzewa dno Europy, tak, i tylko dlatego wszystko się stapia w europejskim tyglu, tak, i już nawet wytopił się śródziemnomorski karmel na dnie europejskiego garnka.

Z wielką sympatią spojrzałem więc na podchodzące do mnie dwie ciemnoskóre dziewczyny, nie, nie czarnoskóre, skórę miały nieco brązowawą, zresztą – ciemno było, i nie miałem pojęcia, czy są Hiszpankami, czy emigrantkami.

Jedna z nich, o długich palcach u stóp, długich, ruchliwych, o ton jaśniejszym podbiciu, tak, o delikatnie zarysowanych mięśniach ramion, o długich, wilgotnych włosach, o dużych, oczach, powleczonych jakby lśniącym lukrem, nachyliła się nade mną.
– Masz ogień? – spytała kwadratowym angielskim. Od razu wyczuła we mnie obcokrajowca. Zrobiło mi się przykro, że mnie nie dotyczy ten śródziemnomorski karmel, że nie jestem jego częścią. – Barbarzyńca ze mnie w ogrodzie, nie dla mnie winnic modry stok, i winnic wdzięk, i winnic sok… – pomyślałem smutno, odpalając jej – a dla mnie owsa pylny łan, i karczmarz Żyd, i wódki dzban – szeptałem konsekwentnie i pomyślałem, nieźle już pijany, że trzeba spełnić swoje przeznaczenie, z przeznaczeniem nie ma żartów, i  sięgnąłem po ostatnią puszkę tinto de verano. Otworzyłem ją z sykiem i wypiłem prawie duszkiem.
Odbiło mi się – prosto, po naszemu, po słowiańsku, i już miałem cisnąć puszkę w kierunku morza, w kierunku baraszkujących na plaży braci Niemców, braci Anglików, w końcu też żyją po niewłaściwej stronie Alp, choć – co prawda – tygiel i u nich buzuje, ale pomiarkowałem i sięgnąłem po teczkę, by schować do niej pustą puszkę.

Teczki nie było. Na piasku widniał odciśnięty po niej ślad. Ślad ciągnął się w stronę miasta. Momentalnie zorientowałem się, co się stało. Suki. Podczas gdy ta mokra, ta z palcami, ta z delikatnym rysunkiem mięśni, podniecała mnie, prosząc o ogień, gdy jej włosy muskały moje policzki – ta druga zwinęła moją torbę.

Zachciało mi się śmiać. Śmiałem się, zaciągając papierosem. Gratulowałem dziewczynom łupu i wyobrażałem sobie ich wkurwienie. W teczce były unijne dokumenty, z których nawet ja nic nie rozumiałem, były puste puszki po tinto de verano. Były moje zakurzone buty i przepocone skarpetki.

Wstałem, zadowolony, lekki, w sumie – szczęśliwy. Poszedłem do Alego.

*

U Alego był tłok, gwar i siekiera wisiała. Siekierzysko jak ta lala. A ludu! A narodu! A narodów! Jak na wieży Babel.

Kolumbijczyk – koszykarz, pokazywał tatuaże jakimś blond Ukrainkom, które – krew z mlekiem – płoniły się i rumieniły na jego śniade uśmiechy, jacyś ponurzy Indianie z Peru siedzieli na ladzie i grzali smirnoffa, wyglądając, jak zalewające się w trupa inkaskie posągi, Ali, obejmując kobietę o różnokolorowych oczach, która okazała się Bułgarką, tłumaczył coś dwóm wysokim i smutnym Albańczykom. Ci kiwali głowami, jakby słuchali dostojnego mędrca. Zresztą prawdopodobnie właśnie bardzo mocno w to wierzyli. Ali był tu jak świątobliwy cadyk w zapylonym, kresowym sztetlu. Zobaczył mnie – pomachał – przywołał – przepchałem się przez tłum – uścisnął.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział. – Wszyscy w końcu tu przychodzą.



I cóż – impreza trwała w najlepsze. Tłoczno było, jak w Mekce na hadżu. Z kiepskiego radia leciały jakieś arabskie, męczące, nostalgiczne melodie. Na wyściełanych papierem półkach leżały orzeszki, proszki, twarożki – Ali wiedział, że nic z tego mu nie zginie. Tak mówił, nalewając mi wina do papierowego kupka po kawie ze Starbucksa.
– My, imigranci, jesteśmy dobrzy ludzie. – Obejmował mnie z pijackimi łzami w oczach. – Jesteśmy porządni obywatele. Udowodnimy, że jesteśmy częścią tego wszystkiego – i wskazywał migoczące za szybą sklepu Alicante.

A za tą szybą właśnie spostrzegłem – kogo? No kogo?

Nikogo innego, tylko pannę, tę pannę z mokrą głową, tę pannę z podniecającymi palcami stóp, tę pannę, która brała ode mnie ogień, i jej koleżankę, która – o nieszczęsna – zapierdoliła mi teczkę z pustymi puszkami, skarpetkami i ciężkimi papierzyskami unijnego urzędu.

Ku mojej radości panny kierowały się prosto do sklepu Alego.

Zadźwięczał dzwonek.

Tłumek się rozstąpił, ludzie witali z dziewczynami ochoczo. Całusy, uściski, żarty, objęcia. Jak to na południu.
– Cześć, tato – rzuciła ta z palcami, ta z delikatnym rysem mięśni na ramieniu, ta od brania ognia. Rzuciła to pod adresem Alego. Po czym zobaczyła mnie i zbaraniała.
– Czy twój tata wie, że palisz? – spytałem.

*

Obudziłem się na miękkim łóżku. W drogim hotelu, za który płaciła Unia Europejska. Obudził mnie szum morza za otwartym oknem. Nie mogłem uwierzyć, że nie mogę ściszyć go pilotem. Łeb mi pękał. Był jak potłuczona kryształowa waza. Powlokłem się do łazienki i wpełzłem do jacuzzi. Piłem wodę prosto z kranu.

Parę godzin później, w czarnych okularach, wraz z całą wycieczką eurourzędników, zwiedzaliśmy Alicante. Moja raszplowata szefowa również nosiła czarne okulary. I nie tylko ona. Przewodnik wiódł nas wąskimi uliczkami w stronę twierdzy na skale. Był profesjonalnie entuzjastyczny, choć, jak przez przetartą skarpetę, przezierało przez niego zmęczenie. Na jednej z ulic, pod niebiesko malowaną kamienicą, stała córka Alego. Wczoraj wieczorem, przy mnie i przy wszystkich, Ali dał jej w pysk. Było z nią chyba z pięć innych dziewczyn. Gdy nasza urzędnicza kolumienka je mijała, dziewczyny oderwały plecy od kamienicy i wmieszały się między nas. Z obojętnymi minami. Gumy żując.

Poczułem wąską, delikatną dłoń w kieszeni, a zanim zdążyłem zareagować usłyszałem cichy syk.
– Jego nie – warknęła do koleżanki córka Alego. Mój portfel pozostał na miejscu. Piękne, smukłe złodziejki o cudownych stopach, oczach i cerze opierdalały torebkę mojej wysoko spiętrzonej raszplowanej szefowej, która ocierała chusteczką spocone, skacowane czoło i którą gówno obchodziła alikancka twierdza, do której prowadził nas przewodnik.


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ I OSTATNIEJ


zdjęcia: Ziemowit Szczerek


Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.



EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:


Tygiel Berbera Alego- część pierwsza

Potraviny

Waldhutten - część pierwsza

Waldhutten - część druga i ostatnia

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia

Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin


A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:

KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO