Jak było na początku, teraz i zawsze, każden – przecież – sobie rzepkę skrobie. Jechałem więc pomiędzy szyldami, billboardami, pomiędzy płytkami PCV wystawionymi na pobocza, na pokuszenie, między kostką brukową, fajansem i ceramiką.  

A jakby było mało, to między szwagrexami jechałem, między poldexami, misiekpolami, tak, pomiędzy samochodami jechałem przeciętymi na pół i powieszonymi na fasadach niskich, płaskich i topornych budynków. Te samochodowe półtusze były herbami i symbolami warsztatów samochodowych, wulkanizacji, dealingu, leasingu, hurt-detal-spedycji. I widziałem oferty, oferty dokoła, same oferty widziałem: przewóz osób i usług z A do B i z B do A, z Kasiny do Dobczyc, z Dobczyc do Myślenic i z Myślenic z powrotem do Kasiny. Widziałem sprzedaż krasnali ogrodowych w szyku bojowym, pawęż przy pawęży, grabki w grabki, marsz krasnoludów. A ja jechałem, głową kręciłem dokoła, kręciłem.

„Kury nioski” – było napisane na trzepoczących na wietrze kartkach, po słupach, po drzewach przyklejanych, gdziekolwiek płasko – kury nioski jaja serwis FSO polonez audi mazda części zamienne do hondy zimmer frei pokoje rooms for rent szal’loda.  

Jacyś faceci stali na parkingach, gadali przez komórki, drapali się po brzuchach, po nerkach, sikali pod drzewami, sikali i nie przestawali gadać przez telefon. Kucali za krzakami i też nie przestawali gadać przez telefon. Przy drogach stały umęczone tirówki, niektóre z nich opierały się gołymi prawie tyłkami o biało-czerwone słupki milowe i odpalały cienkiego vogue’a od cienkiego vogue’a, na próżno starając się nawiązać do wzorcowej, paryskiej kurwy z czasów najpiękniejszej z epok, najpiękniejszej przynajmniej teoretycznie, bo każda epoka, jakby zaśpiewał Bułat Okudżawa, musi mieć jakiś złoty wiek. Babiny poboczami dróg wędrowały do sąsiadek, kum, kuzynek, wujenek i świekr. Do kościoła szły albo na cmentarz, w koszykach niosły jaja kurze owinięte w kawałki „Wyborczej” albo „Dziennika”  i świeżo udojone mleko w butelkach po fancie. Gdy mijały umęczone tirówki, rytualnie spluwały im pod nogi w wysokich kozakach. Tirówki żegnały się wtedy znakiem krzyża.


Ale później nastąpiło płynne przejście w inną rzeczywistość. Płynne, lecz i nagłe. Na opuszczonym przejściu granicznym – widmie, ziejącym pustą skorupą i dziurami okien – napisane było wielkimi literami „SLOVENSKO”.  

Nacisnąłem wtedy gaz i przeniosłem się z rzeczywistości do rzeczywistości z prędkością 130 kilometrów na godzinę. Nacisnąłem gaz, bo po przekroczeniu granicy skończył się ten cały świat, a ja potrzebowałem jakiegoś wyraźniejszego symbolu zmiany niż kreska na mapie, granica, która już nawet nie istnieje; potrzebowałem jakiegoś symbolicznego, choćby udawanego, przejścia w nadprzestrzeń, w prędkość warp, bo w innym przypadku mój umysł nijak nie byłby w stanie unieść faktu, że pewna żywa rzeczywistość, byt bynajmniej nie teoretyczny, może kończyć się ot tak sobie, bez żadnych fizycznych powodów, a inna zaczynać.

No ale nic. W porządku. Przeniosłem się z rzeczywistości do innej rzeczywistości. Czym jednak ta druga różniła się od tej pierwszej? Cóż. Zmieniła się nawierzchnia asfaltu, i grubość linii pośrodku drogi też się zmieniła. Ale nie tylko to. Zaraz po przekroczeniu nieistniejącej już granicy wszystko podejrzanie się wygładziło i uspokoiło.  

Niepotrzebne elementy krajobrazu zniknęły. Szyldy, budynki. Ludzie też gdzieś znikli. Szosa biegła przez pejzaż sauté, pozbawiony ozdobników; przez pejzaż, który przypominał tło w grze komputerowej. Wydawało mi się nawet, że widzę piksele. Wydawało mi się, że jeśli stanę na poboczu i pójdę w stronę lasu, to za parę kroków pojawi się niewidoczna bariera, przy której będę mógł tylko buksować. Jak w grach komputerowych, gdzie leniwym projektantom nie chce się projektować świata poza głównymi ścieżkami, którymi porusza się bohater.

I Słowaków na tej Słowacji w ogóle nie było. Nikogo. Nic.  

Nikogo, nikogo nie było, nikogo nie spotkałem, mimo że jechałem już tą Słowacją dobrych kilkanaście kilometrów. I raz nawet minąłem kilka zabudowań. I w jednym oknie nawet się świeciło, ale ten dom i tak nie wyglądał na dom, a raczej na jakąś atrapę domu. Wyrób domopodobny. Bo światło w oknie wyglądało na takie, które kioskarz zostawia włączone w kiosku na noc, gdy bierze pod pachę gazety i wsiada w ostatni autobus do domu.  

Ściemniło się szybko. Wydało mi się, że kraj westchnął z ulgą z tego powodu. Bo było widać jeszcze mniej i chyba o to chodziło.  

I nic, nic, nic.

Aż tu nagle – niespodziewanie – za zakrętem – pojawiło się miasteczko.  
Stało to się nagle i niespodziewanie, jeszcze przed chwilą zastanawiałem się, czy jeszcze w ogóle istnieję, a tu nagle, raz-dwa, i już za chwilę jadę pomiędzy płotami niskich domków. Zupełnie, jakby przełączono film wyświetlany przy ruchomym chodniku w filmowym atelier.
Po chwili domki zgęstniały i zmieniły się w zgrzebne, ale schludne kamieniczki. Kojarzyły się te kamieniczki z wielokrotnie łatanymi, ale czystymi i wykrochmalonymi ubraniami, rozwieszonymi równo na sznurku. Ulice były puste. Radio grało melodie, które zazwyczaj odtwarza się w hotelowych windach. Albo takimi, jakie automatyczna centrala telefoniczna puszcza podczas oczekiwania na połączenie. Wszystkie radiostacje grały mniej więcej to samo. A ja szukałem, przeskakiwałem ze stacji na stację, szukając jakichś wiadomości, jakiejkolwiek wzmianki o tym, że gdzieś na Słowacji eksplodowała bomba biologiczna. Ale nic, nic, tylko ta windowa muzyczka.

Szyldów tu prawie nie było, a na jedynych, które widziałem, wypisane było „potraviny”. I to było kolejne podobieństwo do gry komputerowej. Bo w grach komputerowych na wszystkich plakatach, znakach i napisach widnieje najczęściej zawsze ten sam tekst.  

Byłem pewien, że na okolonym betonowym murem cmentarzu, który właśnie mijałem, na wszystkich grobach jest to samo nazwisko. Powiedzmy – Kovač. Albo Bočan.  

Ale i poza tym wisiało tu w powietrzu coś, hmm, hmm, niepokojącego.
Zastanawiającego.  
W pustym jak ghost town centrum wyłączyłem radio i zatrzymałem powoli samochód. Wysiadłem. Nie było żywej duszy. Miasteczko wyglądało, jakby ktoś je wyłączył, zostawił i poszedł do domu. Podrzucałem nerwowo kluczyki na dłoni, rozglądałem się dookoła, po czym – dość nagle – ruszyłem przed siebie. W kierunku „potravin”. Sklepiku na parterze niskiej kamieniczki. Dlaczego właśnie w stronę „potravin”? A gdzie indziej można było pójść?

I nagle! Coś się poruszyło. Firanka w sklepowym oknie. Mimo że było to tylko leciutkie, delikatne drgnienie, aż podskoczyłem, wystraszony. To nie wstyd. Bo w tym absolutnym bezruchu to maleńkie drgnienie było jak wyskakujący zza rogu rozpędzony, czarny koń z bezgłowym jeźdźcem w siodle.  

Firanka w oknie. Podekscytowany, nieświadomie zacisnąłem z całej siły dłoń na kluczykach.
 I znów nagle! – Usłyszałem buczenie i bzyczenie generatorów prądu. Po paru sekundach zaczęły zapalać się latarnie i światła w oknach. Jedno po drugim. A ja miałem graniczące z pewnością wrażenie, że włączyła je ta sama osoba, która poruszyła firanką w „potravinach”.  
Skąd wiedziałem? Nie wiadomo, ale wiedziałem.

Odwróciłem się i wróciłem do samochodu. Szybkim, dodajmy, krokiem. Naprawdę, to nie wstyd. Pewnie wszyscy tak by zrobili na moim miejscu. Z jakiegoś powodu przerażało mnie to wszystko. Wsiadłem, zapaliłem silnik i ruszyłem przed siebie.

I znów wydarzyło się coś dziwnego.

Gdy wyjechałem z miasteczka, wszystko zgasło ponownie. Miałem wrażenie, że po prostu wyłączono światło.  

Nieźle. Nieźle.
Nieźle, co?

Pół godziny jechałem w absolutnej pustce i ciemności. Nie działo się nic. Niczego nie było za oknami. Radio nie odbierało. Żadnych fal. Nic.

W końcu, dokładnie w momencie, kiedy ta nicość zaczęła być już bardzo, ale to bardzo podejrzana – wjechałem do następnego miasteczka. Równie nagle, jak do poprzedniego. I w miarę, jak wjeżdżałem – zapalały się przydrożne latarnie. I światła w domach. Po kolei. Błysk, błysk, błysk. Dokładnie i wyłącznie wzdłuż mojej trasy. Nie mogłem nabrać oddechu. Odwróciłem się – okazało się, że  latarnie gasną zaraz po tym, jak obok nich przejadę. Światła w oknach też.  

Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.

Dojechałem do wyremontowanego rynku miasteczka. Nie było tu ani jednego samochodu. Ani kawałka pijaka leżącego na ławce. Nic. Zaparkowałem samochód pod drzewem, które wyglądało, jakby ktoś je tam niedawno postawił.

Rynek – naraz – rozmigotał się i rozćwierkał lekko, jak rozpalająca się jarzeniówka. Rozjarzył się po chwili łagodnie lekkim światłem. Wmontowane w bruk reflektory miękko podświetliły wymalowany białą farbą ratusz. Kute latarenki, jak czarodziejskie kule, roztoczyły ciepłe światło.

Tutaj prócz „potravin” były jeszcze dwa szyldy. Hotelu i restauracji.  

Wsadziłem ręce w kieszenie, bo nic innego mi nie przyszło do głowy. Szedłem, powoli, po pustym, oświetlonym rynku i nie miałem pojęcia, o co chodzi i co robić dalej. Bałem się.

Drgnąłem: w oknie tutejszych „potravin” zapaliło się światło. Również tutaj ktoś zerknął na mnie zza firanki, po czym szybko ją zasunął.
Cudownie. Nie?

Po jakiejś minucie, w czasie której zapaliłem papierosa i łamałem sobie nad tym wszystkim głowę, bramy kamieniczek okalających rynek nieoczekiwanie pootwierały się. Zabiło mi serce.  Cały się spiąłem, rzuciłem niedopalonego papierosa na świeżo położony bruk.

Tymczasem z bram ociężale powyłazili zaspani ludzie. Ubrani byli tak, jakby przed chwilą wywleczono ich z łóżek. Niektórzy mieli na sobie kurtki i płaszcze nałożone na piżamy. Zaczęli krążyć po rynku. Bez celu, bez sensu, bez ładu i składu. Chodzili po rynku i szturchali mnie poirytowanym wzrokiem, zezowali na mnie bykiem. Wyglądało to wszystko dość upiornie. Jak serdeczne zaproszenie do popadnięcia w obłęd.

Uznałem, że muszę jakoś zareagować. Postanowiłem zagadnąć o cokolwiek – cokolwiek – którąś z tych dziwacznych, przypominających widmowe ćmy, postaci. Żeby upewnić się, że nie są częścią jakiegoś dziwnego, malignicznego snu.  
 
- Ekhm. Przepraszam. – Podszedłem niepewnie do tęgawej baby, która łaziła po rynku w papilotach i puchatych kapciach—króliczkach. – Gdzie tu jest hotel?
Baba westchnęła cierpiętniczo i zerknęła na mnie spod doklejonych rzęs.
- Za miastem jest całodobowy zajazd dla tirowców zagranicznych… Dla gości – wyrecytowała po słowacku, jakby zrezygnowana.
- Ale wolałbym tutaj… – uparłem się. Mały detektyw się we mnie odezwał. – Jest w tym miasteczku hotel?
- Widać przecież. – Niechętnie wskazała kierunek pulchną dłonią. Był, był hotel. W oknach, które wyglądały na okna recepcji, żarzyło się nawet jakieś leciutkie światełko.  
- A… pani… eee… – brnąłem, zastanawiając się, o czym by tu, prawda, wiadomo. – Pani tu… mieszka?
- Mieszka, mieszka – warknęła, zła czemuś. – No, coś jeszcze?
- Słucham?
- Idzie pan do tego hotelu, czy nie? Czy do tirowców za miasto pan wybiera?
- Idę… do hotelu – odpowiedziałem, zdziwiony.
- Och, Boże, Boże – westchnęła baba i poczłapała króliczkami w stronę „potravin”. Zapukała w okno jakimś szyfrem urywanym, jakimś stuk-stuk, stuktstukstuk, stuk-stuk, po czym drzwi się uchyliły. Wlazła baba do środka i zamknęła za sobą.
I znów stało się coś dziwnego. Powoli zaczynałem się zresztą przyzwyczajać. Do tego dziwnego. W parterowych oknach wszystkich kamienic położonych między „potravinami” a hotelem, zapaliło się światło. Utworzyło to światło coś w rodzaju korytarza. Przeszedł nim czyjś cień. Cień – zauważyłem – przechodził z kamienicy do kamienicy swobodnie, jak z pokoju do pokoju. Kiedy wszedł do budynku, w którym znajdował się hotel, korytarz zgasł. Rozświetlił się zamiast tego szyld hotelu.  
Ludzie, którzy nadal krążyli sennie po rynku, wyraźnie mnie obserwowali. Rzucali mi senne, ukradkowe spojrzenia. Czułem je. Czułem je prawie tak, jakby kamienowali mnie drobniutkim żwirkiem.
Stałem więc, nieruchomo. Z braku innego pomysłu zacząłem klepać się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Hotelowy szyld, jak się rozżarzył, tak się żarzył. Nie mogłem tych papierosów znaleźć. Klepałem i klepałem.
- No idziesz pan do tego hotelu czy nie?! – Aż podskoczyłem, kiedy ryknął mi nagle nad uchem (po polsku!) jakiś zniecierpliwiony jegomość o aparycji nobliwego aptekarza bądź zegarmistrza, który po rynku krążył w domowym dresie i papuciach. Siwe wąsy miał elegancko napomadowane i podkręcone do góry.
- Idę, idę – powiedziałem ugodowo i powlokłem się w tamtą stronę.

Nie wiedziałem, co myśleć, więc przestałem myśleć.
*
W recepcji stał tęgawy facet. Wąsika miał. Brew krzaczastą, oho. Jedną ciemną, drugą jasną. Wymiętą, wyżętą miał twarz i rozlane usta. Oczy przekrwione. I wyglądał, jak mocno skacowany wampir z horrorów z lat 50.

- W czym mogę pomóc? – wyszeptał zmęczonym głosem.
- No… dobry wieczór – rzekłem, bo cóż miałem rzec. – Poproszę pokój jednoosobowy… Jest wolny jakiś? Jednoosobowy?
- Jest – powiedział zrezygnowany facet.
- To poproszę.
Facet wyjął spod lady klucz i rzucił go na lakierowany blat.
- Paszport proszę albo inny dokument.
Podałem mu dowód osobisty. Obejrzał, spisał, oddał. Dmuchnął w wąsik. Przesunął klucz w twoją stronę.
- Proszę, pokój 201, widok z okna na zaplecze, 20 euro. Co, że drogo? Nie wiem, proszę pana, ja tu tylko pracuję. Tylko, pracuję, proszę pana. Nic nie poradzę, nic nie wiem, proszę pana. Dobranoc. Check-out o 11.
- A – zawahałem się, trzymając już klucz w ręku – można tu, w tym miasteczku, coś zjeść? Nie wie pan? Nie zna pan jakiegoś lokalu? Niezłego? Albo w ogóle jakiegoś?
Zmierzył mnie złym spojrzeniem.
- Jeść pan chce? – spytał, wyraźnie wściekły.
Zaczęło mnie to wszystko drażnić.
- A chcę! Głodny jestem! Chcę! – odpowiedziałem z godnością.
- A nie mógł się pan zatrzymać za miastem? Tam jest zajazd dla zagranicznych tirowców… całą dobę czynny… ee tam… – gderał wąsaty facet.
- Ale ja chcę tutaj. – Byłem twardy.
Facet patrzył mi jakiś czas w oczy. Wytrzymałem spojrzenie.
- Jest gdzie zjeść. – Wycedził w końcu, wyraźnie zły. – Restauracja. Obok. Hotelu. Po. Lewej. Stronie.  

Wróciłem do samochodu. Przeszedłem przez rynek, znów kompletnie pusty. Wyglądał, jakby wymieciono go ze wszelkiego życia. Bombą biologiczną na przykład. Wyjąłem z bagażnika walizkę na kółkach i poturlałem ją w stronę hotelu. Podskakiwała i stukała irytująco na kocich łbach. Bardzo irytująco. I prowokująco. Rozglądałem się przymrużonymi oczami. Wrr.

Portier udawał, że mnie nie widzi. W ogóle dziwny był. Widać, że nie bardzo wiedział, co ze sobą robić. Brał do ręki kolorowe czasopismo i odkładał. Bębnił palcami po blacie. Zaniosłem walizkę do pokoju. Z okna widać było ciemny ogródek za kamienicą i nic poza tym.  
*

Gdy ponownie wyszedłem na rynek, zamigotał i zapalił się szyld restauracji. Wiedziałem, że to specjalnie dla mnie. Wszedłem po niziutkich schodkach i pchnąłm drzwi. Stoliki były przykryte zielonymi obrusami, a te z kolei – białymi serwetami. Przy stolikach siedziało kilku zaspanych obywateli. Napoczynali właśnie świeżo nalane piwo. W szynkwas wmontowanych było kilka piwnych pip wszystkich chyba słowackich browarów. Za barem stała kobieta. Ta sama, którą pytałem o hotel. Ta w kapciach-króliczkach. Nawet się nie zdziwiłem.
- Słucham. – Zaburczała ze swych głębin.
- Jest wyprażany syr? – Spytałem.
Westchnęła, z wyraźną ulgą jednak.
- Jest.
- A zupa czosnkowa?
- Jest.
- To poproszę syr z frytkami i zupę czosnkową. I piwo. Tamto. I borowiczkę.
- Proszę bardzo. 8 euro.
Zapłaciłem i usiadłem przy stoliku. Zapaliłem papierosa. Rozglądałem się dokoła.  
Siedzący w knajpie faceci wyglądali, jak spędzeni tu siłą. Ale z każdym łykiem piwa, z każdą zapaloną petrą czy spartą, coraz bardziej im się – widać to było – podobało. Na ścianach wisiały zdjęcia jakichś słowackich, pomadziarskich zamków. Oprawione były w tanie antyramy.  

Kobieta, kołysząc ogromnymi biodrami, przyniosła najpierw borowiczkę. Za chwilę doniosła piwo. Siedziałem, popijałem, paliłem i czekałem na kolację.  
Zupa czosnkowa była pyszna. Pływały w niej kosteczki grzanek i nitki tartego sera. Nastrój zdecydowanie mi się polepszył. Zamówiłem, zachwycony, jeszcze jedno piwo. Kobieta podała je dość niechętnie.  

A później – wiadomo – zamówiłem kolejne piwo, a jako, że syr długo się nie pojawiał, jeszcze jedną borowiczkę. Kiedy kobieta przyniosła syr, frytki i pokrojone w plasterki pomidory, byłem już wstawiony.
- I jeszcze borowiczkę – zaordynowałem, kiepując papierosa. Kobieta poczłapała do baru.
Ukroiłem kawałek sera. Dziwne: przypominał konsystencją gruboziarnisty twaróg. Podniosłem widelec do ust.
No i tak.
Zacząłem żuć.
- Co to jest! – Wrzasnąłem nagle, wypluwając na talerz styropian.
- O Jezu! – Barowa podbiegła do mnie z niepasującą do niej przepraszającą miną. – Znowu. Znowu. Przepraszam, przepraszam. Dostał pan… atrapę.

- Jaką atrapę? – zapytałem, wściekły. – O co tutaj chodzi?
A barowa – z nieznanego mi powodu – przeszła nagle na rosyjski. Zupełnie płynny.
- A o nic, o nic, gołąbeczku. Duszyczko. Jeszcze piwka? Piweczka? Wódeczki? Borowiczki? Zaraz przyniesiemy prawdziwy serek i fryteczki. Smakowała zupka? Smakowała? – Paplała baba, cofając się tyłem do kuchni z zabranymi z mojego stolika talerzami.  
Ni cholery nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło. Siedziałem, zbaraniały i wkurzony.

Faceci przy okolicznych stolikach byli już wcięci. Chichotali, zerkając na mnie. Spojrzałem na zegarek – była dopiero dziesiąta. Zaświtał mi w głowie diabelski, choć dość banalny plan.  
Baba przyniosła borowiczkę, piwo, a zaraz potem wyprażany syr na wielkim talerzu i podwójną porcję frytek. Wypiłem jednym haustem borowiczkę i wyciągnąłem w stronę baby kieliszek z grubo rżniętego szkła.
- Jeszcze jedną – powiedziałem. – I dla tych wszystkich dżentelmenów też.
Rozległ się pomruk. Raczej aprobaty. Ale baba w kapciach-króliczkach biła mnie wręcz po twarzy ciemno utuszowanym wzrokiem.
- Im nie wolno – powiedziała po chwili.
Na moment zapadła cisza.
- Co nie wolno! – Powiedział nagle głośno jeden z facetów, najbardziej chyba pijany. Tak mało płacicie, i żadnych, kurwa, nadgodzin za nocki…
- Cicho! – wydarła się na niego baba, pogroziwszy mu pięścią.
- Co cicho! Co cicho, co! – Chłopy zaprotestowały rozedrganym nieco chórem.
Baba zmiękła, w imię sprawy zapewne.
– Dobrze – warknęła. – Ale tylko po jednym.
Pół godziny później siedzieliśmy wszyscy przy jednym stoliku, na którym stała flaszka borowiczki. Druga, pusta, leżała pod stołem. Baby za barem nie było. Poleciała gdzieś, odwijając w biegu fartuch, zezując na naszą małą pijatykę i mieląc w pękatych wargach przekleństwa.
- To wszystko, panie, to szwindel jest – tłumaczył mi jeden z facetów. – Ten… cały… kraj… to szwindel. – Facet mówił po polsku. Z kresowym akcentem.
- Tu wszystko ze styropianu, panie! – mówił inny, już po słowacku. – Tu nikt nie mieszka! To wszystko atrapa! Te miasteczka, panie, wioseczki, to ze styropianu! Specjalnie takie trochę odrapane zamawiają, żeby się od sąsiadów nie za bardzo odróżniało! Od Czech, Węgier, Polski!
- Ale kto zamawia, od kogo zamawia? – spytałem, skołowany.
Faceci, mimo że pijani w sztok, rozejrzeli się strachliwie dookoła.
- Oni – powiedział w końcu jeden z nich, mysi blondyn, cokolwiek rozczochrany. Ten z kolei przez całą rozmowę posługiwał się jakimś dziwacznym słowiańskim volapukiem, lepił zdania ze słów polskich, ukraińskich, rosyjskich, czeskich i słowackich.
- Ale jacy oni?
- A, nie pytaj pan nawet…
- A wy, panowie, to kto? – spytałem, rozlewając borowiczkę po kieliszkach.
- Panie… – powiedział ten z kresowym akcentem. – Myśmy gastarbeiterzy… Że niby słowaccy obywatele… Ja spod Sanoka jestem, z Polski. Ten tu – wskazał roztrzepanego jak jajeczne żółtko blondyna – Pawło, z Mościsk, z Ukrainy. Ten, tam, czarny, przedstaw się, Jarku – to Czech, spod Ostrawy.
- Jaromir – burknął Czech. – I nie Czech, tylko Morawiak.
- Samych Słowian biorą – kontynuował Polak spod Sanoka – żeby z językiem zgrzytów nie było. Tylko na południu już im zabrakło, to Węgrów wzięli…
- Ale…po co… o co tu chodzi…
- Panie, tu wszystko udawane, tu kto inny za tym wszystkim stoi… Pobudowali to całe Słoweńsko, panie, tu wszystko iluzja, żeby ONI mieli spokój, żeby się ich nie czepiali…
- Ale jacy – ONI?!
- O, panie, to lepiej nie mówić… Wszyscy, co wiedzą, ich kryją…Wszędzie mają ludzi… Siedzą w każdym miasteczku, we wsi, w „potravinach”… to takie… punkty… Ee, nie powinniśmy tego panu…Kłopoty teraz, kurwa będą… Bęc!
Wypiliśmy.
- Ale płacą tyle, co kot nasrał – nawiązał mimo wszystko Pawło z Mostysk, polewając kolejną kolejkę. Był już nieźle wzięty. – To… my… ich… pierdolimy. Byliśmy u szefostwa o podwyżkę, to nas wyjebali, panie, jak psów jakich. Zastanawiamy się, czy nie złożyć wymówienia… Człowiek ma swoją godność… kres, panie, wytrzymałości. Jak to wszystko kiedyś ujawnimy, panie… do prasy, panie, do prasy…
W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich baba zza baru. Wyglądała pewnie i władczo. Przypominała generała. Tylko szeroko rozstawione, potężne łydki wbite były, zamiast w oficerki – w kapcie-króliczki.
- To ten! – powiedziała krótko, wskazując na mnie. Zobaczyłem tyle tylko, że zza jej ramion wyskoczyło kilku smagłych, wąsatych facetów w kapeluszach. Pod kolorowymi marynarkami mieli jeszcze bardziej kolorowe koszule. Podbiegli do mnie, zamachnęli się – i zgasło światło.
Nie pamiętam, co było dalej.

Obudziłem się na drugi dzień w pokoju hotelowym nr 201. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo bolał mnie łeb. W dodatku ktoś wiercił w nim wiertarką. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to nie wiertarka, tylko stojący przy łóżku telefon. Podniosłem słuchawkę.
- Halo? – wystękałem.
- Tu recepcja. Check-out o 11 – powiedział w słuchawce zmęczony głos. – Jest 10.30. Tylko tak informuję.
- Dziękuję – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.  



Ziemowit Szczerek
, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.



EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:


Waldhutten - część pierwsza

Waldhutten - część druga i ostatnia

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia

Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin


A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:

KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO