Nieważne, czy z kolejnym dokonaniem Ernesta Greene’a zaczniesz czy zakończysz dzień, istotny jest dobór scenerii i setting. Wielu podpowiedzi, nie tylko jak korzystać z Within and Without, dostarcza okładka ze zdjęciem z Cosmo, wyszlifowana i profesjonalna; ma się ona do polaroidowych zdjęć na poprzednich okładkach tak samo jak muzyka na nowym albumie do brzmień z wcześniejszych płyt – za produkcję odpowiada Ben Allen, wydaje Sub Pop. Jako fan Washed Out od pierwszych piosenek znalezionych w blogosferze początkowo nie mogłem się oswoić z wyczyszczeniem tego drobnego kurzu lo-fi, brakowało mi też groove’u Belong czy Feel It All Around. Tym razem nie mogłem odnaleźć zaczepienia w pozbawionym hooków Eyes Be Closed, promującym płytę. Całe szczęście już przy trzecim utworze, Amor Fati, coś zaczyna się poruszać, tempo wzrasta, samplowane pisanie listów miłosnych wiecznym piórem i nieczytelny tekst śpiewany przy synkopowanej perkusji. Przy Far Away dostaję ciar na plecach, ten utwór działa jak nagłe zrzucenie kołdry z twarzy i cios słońcem po oczach. Podarować można sobie było jedynie przetrawione przez wszystkie pościelówy świata smyczki, ale żywy bas pasuje doskonale. Before jest nieziemsko wyprodukowane, nieustanny loop w tle od pierwszej sekundy smyra delikatnie po stopach, do tego stopnia, że pozwalasz sobie robić później upokarzające rzeczy, dajmy na to słuchać You And I i płakać. Prawdziwy wyciskacz łez, a nieśmiałe słowa Caroline Polachek w drugiej części pożerają cały chillwave na śniadanie. Nie dziwię się, że niedługo po premierze album znalazł się w top 50 amerykańskiego Billboardu. Żadna tam „ciemna strona chillwave’u” i „klaustrofobia”, zwyczajnie znakomita produkcja doprawiona brzmieniem balearic pop.
11.30 Battles – Gloss Drop [Warp]
„Bitwy” również poszły w bardziej przystępną stronę, i tym razem się opłaciło. Całe szczęście od 2007 roku zespół zgubił gdzieś irytujący chipmunkowy wokal z Mirrored, odpowiedzialny za niego Tyondai Braxton też odpadł. Gloss Drop składa się w większości z instrumentalnych killerów, za wyjątkiem czterech utworów z wokalnymi ficzuringami. Apetyczny singiel Ice Cream (pora na śniadanie) ma teledysk przygotowany przez grupę Canada, tę samą, która stworzyła ubiegłoroczne dziełko dla El Guincho. Galopujący math rock świetnie pobudza do porannej toalety, karaibskie wtręty (Dominican Fade, Sundome) zapraszają do najbliższego biura podróży. Wall Streeet gna do przodu o jedną literkę szybciej niż indeks franka szwajcarskiego. Zaproszeni goście dodają coś od siebie, dzięki czemu płyta nie zlewa się w jedno jak różowy glut na okładce, tylko zaskakuje z każdym kolejnym kawałkiem.
13:00 Toro Y Moi – Underneath The Pine [Carpark]
I tym razem uważam, że drugi album jest lepszy od debiutu. Odświeżone brzmienie, żywe instrumenty zamiast elektronicznych pętli, album nie brzmi już tak hip-hopowo. Bardziej jak reminiscencja wakacji, których nie mogę pamiętać. I tym razem u Chaza, bardziej niż u innych wykonawców podpiętych pod chillwave, chodzi o liryki, a teraz dodatkowo piosenki zyskują ciekawsze struktury. New Beat to singiel na miarę Blessy, Still Sound trochę bardziej rozmarzony i nostalgiczny, jednak najbardziej podoba mi się wzruszający Go With You, jak to zwykle bywa, traktujący o relacjach damsko-męskich. W How I Know, centrum płyty, Bundick sam nie wie, czy bawi się dobrze czy nie, i chyba chciałby wrócić do domu. Choć raczej nie tego z teledysku. Trzymam kciuki za dalsze posunięcia Chaza, nie tylko dlatego, że to najszczerzej uśmiechnięty muzyk nowego tysiąclecia.
14:00 Deerhoof – Deerhoof vs. Evil [Polyvinyl]
Może nie jest to najlepsza płyta zespołu, ale paru kawałkom nie sposób odmówić siły. Super Duper Rescue Heads! przybywa na ratunek przed złem i zaraża popową przebojowością. Zespół brzmi najlepiej, gdy zostawia powietrze dla Satomi Matsuzaki, jak w Secret Mobilization, albo potrząsa przeszkadzajkami do wokaliz w połamanym Hey I Can. Ze względu na to, że Deerhoof stawiają sobie wysoko poprzeczkę i nie chcą się powtarzać z płyty na płytę, warto spróbować, nawet jeśli poprzednie dokonania nie przypadły wam do gustu. Tym razem będzie lekkostrawnie, w sam raz na lunch.
15:00 Gang Gang Dance – Eye Contact [4AD]
„I can hear everything, it’s everything time” – takimi słowami zaczyna się Eye Contact. GGD spełniają obietnicę, można tam doświadczyć fuzji wszystkiego. Otwierający Glass Jar rozwija się powoli, ale kiedy wybucha, nie da się ustać w miejscu. Syntezatorowy jam, tysiące srebrnych kropel wody na trzepoczącym się owadzie. Adult Goth z cymbałami, tchnący Bliskim Wschodem, pozwala już w tym momencie stwierdzić, że mamy do czynienia z rzeczą niezwykłą. Gang Gang Dance właściwie nie odkrywają nic nowego tym albumem, ale to, co robią od paru lat, robią już tak dobrze, że nie ma na nich mocnych. Fuzja wszystkich gatunków na planecie, Boredoms z Nowego Jorku, a wokale prosto z popularnej muzyki indyjskiej, haters gonna hate, dla mnie pasują perfekcyjnie. Każdy utwór jest highlightem, oprócz trzech świadomie wciśniętych fillerów, oznaczonych symbolami nieskończoności. W nieskończoność można słuchać tych pozostałych. MindKilla doczekał się dziwnego klipu-wizualizacji stworzonej przez członka rzeczonego Boredoms, pewnie dlatego, że swoim afrykańskim rytmem najłatwiej trafi do nastoletnich fanów elektro; nie ujmując mu ani trochę z przebojowości, waham się przed oceną jakiegokolwiek kawałka wyżej od innych, cała płyta bardzo równo wgniata w fotel, a potem z niego wyrywa i każe tańczyć. Przy słuchaniu poleca się odprawianie tajemniczych obrzędów.
16:00 Destroyer – Kaputt [Merge]
Po takiej dawce energii należy trochę odpocząć, a niewiele albumów odpręża tak dobrze jak Kaputt. Poza stojącą na granicy dobrego smaku chillującą muzyką ze wszechobecnym saksofonem mamy również świetne teksty; jeśli komuś nie podoba się nowy Destroyer, prawdopodobnie nie lubi patrzeć na dziewczyny w stroju kąpielowym z mokrymi włosami (vide klip do tytułowego utworu, co za wspaniały surrealizm!). Seksowny album, jeśli przepadacie za zbyt obfitym makijażem, cekinami i brokatem. Płyta zaskakuje co rusz absurdalnymi, ale przemyślanymi lirykami, niepasującymi do smooth jazzowej otoczki. Wolę to od artpopu i indie rocka z poprzednich Destroyerów. A na żywo sprawdza się bardzo gładko.
17:30 Shine 2009 – Realism [Cascine]
Znów balearic pop ze Skandynawii, znowu echa Air France, zaproszono nawet Paulę Abdul, aby dodać więcej współczynnika wakacyjności. Co prawda najlepsze fragmenty albumu były znane już wcześniej, łącznie ze świetnym New Rules, ale i tak jest to solidna pozycja, w sam raz do barbecue przed domem z basenem. Naturally, naturalnie znane wcześniej, służy jako dobry brykiet na każdą imprezę, ciężko nie przyjąć zaproszenia wysyłanego od wokalisty. Nieliczne mielizny można obejść, wgryzając się w tym samym czasie w ulubioną strawę z sosem tysiąc wysp. Dziwi brak Higher z poprzedniej epoki, ale zawsze można dorzucić do odtwarzacza.
19:00 The Weeknd - House of Balloons [Self-Released]
R&B wraca do łask z takimi MCs, jak Drake i Kid Cudi; być może etos wulgarnego gangstera seksu się przejadł i znów modny jest stary dobry wulgarny seks po narkotykach. O tym są piosenki The Weeknd, teksty mogą momentami razić prostotą, ale nie o to tutaj chodzi – ważna jest emocja w głosie. Produkcja też fantastyczna, projekt nie jest anonimowy, odpowiada ze niego trójka muzyków, naprawdę czujących współczesne trendy (m.in. dwukrotnie sampluje się Beach House). Udostępniony na początku roku za darmo w sieci jako mixtape zyskał szybko należny mu hype i licznych słuchaczy. W ten czwartek wyszła druga część trylogii, nazwana, nomen omen, Thursday. House of Baloons zaczyna się z grubej rury, w High For This namawia się dziewczynę do bycia high podczas stosunku, wokalista Abel Tesfaye ma przepiękny falset. Później jest jeszcze brudniej, Glass Table Girls z obscenicznym tekstem wprost mówi o prostytucji i kokainie, dwóch nielegalnych przyjemnościach każdego piosenkarza R&B. W Wicked Games Abel z taką czułością śpiewa „Let me see that ass”, a potem „Bring your love baby/I could bring my shame/Bring the drugs baby/I could bring my pain”, że nie sposób się nie wzruszyć, jeśli takie są jego życiowe priorytety. Mimo trochę wstydliwej otoczki związanej z tekstami, można traktować Dom Balonów jako guilty pleasure; w tych kategoriach to moja największa tegoroczna przyjemność. Warto się zapoznać, do ściągnięcia za darmo tutaj.
20:30 Frank Ocean – Nostalgia, ULTRA. [Self-Released]
Skoro już jesteśmy przy R&B, Frank Ocean również wypuścił w tym roku darmowy mixtape. Jego nazwisko możemy znać z kolektywu OFWGKTA, spośród którego jest najstarszy (całe 24 lata) i chyba najdojrzalszy muzycznie. Jego głos był zmiksowany w kilku utworach Beyonce i Justina Biebera (!), któremu również pisał teksty. Własna płyta rozdawana za darmo jest oczywiście całkiem odmienna od tego, co robił „w pracy”, mamy więc swego rodzaju koncept, z kodami otwierającymi i zamykającymi płytę, nazwanymi od klasycznych gier wideo. Plus przerywnik goldeneye w środku albumu, wszystkie z dźwiękiem wyjmowania/wkładania/przewijania kasety. Sampluje się MGMT i Radiohead, coveruje Coldplay i klasyk The Eagles Hotel California, ale wszystko z pieczątką osobistej twórczości. Sportowy BMW na okładce i tytuł uwidaczniają podejście Franka do pisania tekstów oraz wykorzystywania wymienionych wyżej tropów, jest on bardzo ironiczny i trzyma to wszystko na dystans, ale takie utwory, jak Novacane czy Swim Good, nie biorą jeńców i pędzą naprzód jak sportowy wóz. Z szyberdachem. W stronę oceanu.
22:00 AraabMuzik – Electronic Dream [Duke]
To album ryzykowny i wstydliwy, słuchając go, można się przyznać do tego, że lubimy tak straszne gatunki, jak trance i hardcore. Jedenaście utworów okraszonych jest twardymi hip-hopowymi bitami, które krytyce każą umieszczać Electronic Dream obok Clams Casino, jednak są to dwie inne bajki. Eteryczny damski wokal przewija się przez całość albumu, wciąż przypominając „You are now listening to AraabMuzik”, co zaczyna szybko denerwować.I nie jest to żadna promo wersja, jak oznaczona jest każda kopia płyty. Teksty momentami są nieznośne i naprawdę przypominają remizę, jak w Golden Touch, ale zaraz potem przychodzi solidny build-up, brzęczące co rusz dzwoneczki i znów zaczyna się podobać. Album ten broni się chyba dlatego, że jest w nim tak wiele przejść, zmian, nawet w obrębie pojedynczego utworu producent z bling-bling zegarkiem potrafi nas zaskoczyć, zanim zdołamy stwierdzić, że to, czego słuchamy, jest wstydliwe, AraabMuzik błyskawicznie zmienia tempo, wybiera inny bit i oddala decyzjęo wyłączeniu albumu. Dobrze kreuje nastrój przed imprezą, z takimi bangerami, jak Underground Stream i Make It Happen, na uszach prawie się przekonałem do białych kozaczków i mini.