Postanowiłem więc, że trzeba by tu zaradzić. I wymyśliłem, że wezmę Szymonka na parę dni na luźną wycieczkę. Małą taką. Taką typu dwóch kumpli, fura, trochę ten tego, wiadomo, sprzętu, co to koledzy jeszcze z liceum, co im się nie powiodło, handlują pod blokiem rodzinnym – i do Czech.
Czemu do Czech, a nie – na przykład – do jakiejś Chorwacji czy nawet do Włoch? Albo bilet na tanie linie kupić i do Amsterka czy do Portugalii, Hiszpanii czy Grecji, albo kolegów odwiedzić w Londynie i Dublinie? Albo koleżanki? Czemu do Czech?
Bo Czechy to fajna sprawa. Czechy to taka Polska, tylko – widzicie – bez tego ładunku ciężkiego na plerach. Bez tego krzyżyska ostatecznego. Bez tych jęków-stęków, bez tego samobiczowania, bez płaczu, bez cierni w koronie, bez łojezów i łomatkoboskich, bez drapania, rozdrapywania, ciężkich westchnięć i wciągania powietrza przez zaciśnięte zęby, bez tego, co my uważamy za nieodzowne i nieodłączne, bez czego Narodu Nie Ma, a bez czego Czesi sobie całkiem nieźle radzą. No i bez kazalnic, a jak i bez kazalnic, to i bez kazań, bez kazania i nikt nikomu nie każe, bo każdy wie, co wolno, a co nie. Wie jakoś bardziej instynktownie, a poza tym mają dobry i tani browar.
*
A jak Szymonek wpadł w kłopoty?
Szymonek prowadził biuro turystyczne. Organizował wycieczki na Wschód, organizował noclegi, wizy, przeloty, wszystko. Chodziło o szeroko pojęty Wschód, ale głównie wysyłał Szymonek napalonych ludzi na Kresy, a poza tym do Rosji, do Azji Środkowej, takie sprawy, do Mongolii, Chin, takie rzeczy. Czyli wiadomo, jaką miał tak zwaną grupę targetową. Offowcy z dredami z tyłu głowy, studenci ukrainistyki i kulturoznawstwa, wszelkie dusze tęskne i romantyczne tłoczyły się w jego biurze na ulicy Krakowskiej i zamawiały a to wizy do Rosji i na Białoruś, a to bilety na kolej transsyberyjską, a to jakiś niedrogi nocleg w Moskwie, co, jak każdy wie, graniczy z cudem, a Szymonek wiedział, gdzie i jak. Dusze zamawiały bilet kolejowy z Moskwy do Astany albo Ałma Aty, do Samarkandy, gdzieś między Uzbeki, między Turkmeny, między Czukcze, Tunguzy, Chunchuzy, do Irkucka, nad Bajkał, na cały ten rosyjski odpowiednik Dzikiego Zachodu, ostatnie miejsce dla przygody, gdzie jest tak, że „o jaa”, „o ja cię kręcę” i „o ja pierdolę”. Szymonek żył z tych wszystkich klimatów typu rozdupczony ził na zabłoconej drodze, typu ciepła i paskudna wódka z weteranem wojny czeczeńskiej w płackartnym wagonie do Irkucka, i żył całkiem nieźle.

Grupa targetowa przynosiła do biura Szymonka różne dziwne i wesołe substancje, toteż atmosfera w firmie była bardzo luźna, a pracownicy (czyli Szymonek, jego biznesowy partner Rysiu i studentka Kasia, która robiła u nich praktyki) przychodzili do pracy bardzo zadowoleni, a życie ich było szczęśliwe, pełne satysfakcji i bogate w doznania. W sali za biurem odbywały się pokazy amatorskich filmów z offowych podróży. Filmy okraszone były komentarzem naoliwionych jak bąki podróżników, i te pokazy trwały długo w noc, i często zdarzało się, że rano biuro otwierał (od środka) Szymonek, Rysiu albo nawalona jeszcze studentka Kasia, która w biurze Szymonka i Rysia przeżywała najlepsze lata życia, i tak w ogóle bardzo mocno się zastanawiała, czy przypadkiem nie związać się z Szymonkiem na resztę życia; na wszelki więc wypadek chodziła w czółenkach odsłaniających nasady palców i czarnych getrach pod zwiewne spódniczki, bo wiedziała, że Szymonek to lubi.
Wokół biura kręciło się wiele radosnych postaci, kilka razy na pokazach pojawiło się nawet kilka znanych krakowskich twarzy, i te znane twarze nad ranem były równie zrobione dżointami, winem, piwem i różnokolorową wódką, jak wszystkie inne twarze, co tworzyło cudownie ekumeniczną atmosferę, granica między górą a dołem przestawała istnieć, i te twarze równie różnokolorowo rzygały do niewielkiego klopika, który Szymonek z Rysiem kazali zainstalować na zapleczu firemce hydraulicznej, której właścicielem był brat stażystki Kasi.
Takie to były złote czasy biura Szymonka. W biurze wisiały ambitne i artystyczne zdjęcia z całej Wspólnoty Niepodległych Państw, z Mongolii, Chin, Rumunii, Bułgarii, Macedonii, z całej strefy „o jaa”, „o ja cię pierdolę” i „ale numer”.
I wtedy na placu boju pojawił się ten, który zniszczył ten złoty sen. Był to mongolski uzdrowiciel – pan Nambaryn.
Pan doktór Nambaryn był niski, miał twarz o kolorze miedzianej patelni i – kuriozum – sześć palców u lewej dłoni. Musiał oglądać dużo filmów karate z Hongkongu, gdyż zapuścił sobie długą, cieniutką bródkę i długie, cieniutkie wąsiki, które spływały mu na pierś, wyrastając z kącików ust, co – w połączeniu z wydatnymi mongolskimi wargami nadawało mu wygląd mądrego suma.
Miał doktór Nambaryn biuro nieopodal biura Szymonka i coraz to do tego Szymonkowego biura zachodził. A to śmietanki pożyczyć, a to herbaty zielonej przynieść, a to jaśminowej, a to ziółek mongolskich podrzucić, na to, na tamto dobrych, na główkę, na brzuszek, na stójkę, a to pogadać po prostu, słowem – zaprzyjaźniał się. Czasem nawet nagotował kociołek jakichś mongolskich specjałów, przynosił do firmy, a wtedy Szymonek z Rysiem dzwonili i zaraz zlatywała się cała chmara przyjaciół i sympatyków biura z dredami z tyłu głowy i rozpoczynała się klimatyczna, egzotyczna wyżerka. Wszyscy żuli wołowinę twardą jak pięta burłaka, zapijali paskudnym kumysem z proszku i udawali, że im zajebiście smakuje.
Na początku więc – jak widać – nic nie zapowiadało katastrofy, przeciwnie, było bardzo miło i przyjemnie. Doktór Nambaryn prawie nie wychodził z biura Szymonka, opium nawet kiedyś skądś przyniósł, konfidencjonalnie położył dodatkowy, szósty palec na sumich ustach, załadował fajkę i całe biuro – Szymonek, Rysiu i wniebowzięta Kasia – szybowało razem z doktorem Nambarynem, opierało głowy o zagłówki foteli biurowych, a doktór Nambaryn opowiadał biuru swoim ćwierkającym głosem o niesamowitościach i cudach ziemi mongolskiej. Gdy do biura wchodzili klienci, widzieli trójkę rozwalonych za biurkami pracowników o rozdziawionych ustach i oczach wywalonych w tył głowy oraz jednego długowłosego, siwego, skośnookiego męża z długą i rzadką bródką, który – wywijając rękami, jakby trenował tai chi – wyskrzekiwał dość przypadkowe polskie słowa.
I tak to było. Przynosił Nambaryn mongolską wódkę, przynosił kumys w proszku, przynosił suszone zioła, leczył, parzył napary, wbijał igły, masował stopy i w ogóle był, jak to się mówi, w pyte facetem i niezły wprowadzał klimat.
Pewnego dnia, kiedy Szymonek siedział w biurze sam po godzinach, Nambaryn zapukał do drzwi. Przyniósł prezent innego rodzaju. Były to ni mniej, ni więcej czterdzieści i cztery mongolskie paszporty. Nambaryn rzucił je na biurko Szymonka.
– Cio sią paśport – oznajmił, nakręcając cienki, siwy wąs na dodatkowy, szósty palec.
– Widzę – powiedział Szymonek – i co ja mam z nimi zrobić?
– Wizia – powiedział doktór Nambaryn, mając na myśli wizę, i zaczął nakręcać na palec drugi cienki, siwy wąs. – Pociebna pojśka wizia. Sien-Gien. Kaźdy paśport.
– A co to są za ludzie? – spytał Szymonek, przeglądając paszporty. Na każdym ze zdjęć mogła być – według niego – ta sama osoba, tylko w innych ciuchach i fryzurach, raz męskich, raz damskich.
– Cijaciele. Im wizia.
– Przyjaciele? – powątpiewał Szymonek, bo wyglądało mu to na nielegalną imigrację.
– Cijaciele. Płacią dobzie – Doktór Nambaryn pochylił się konfidencjonalnie nad Szymonkiem. – Ja i ty, Simonek, pojśkie złote od cijaciele. Duzio pojśkie złote.
No i tak się porobiło, że doktór Nambaryn – nie wiadomo, czy używając jakiejś tajemniczych, znanych tylko mongolskim stepowym mędrcom metod perswazji, czy w jakiś inny sposób – przekonał Szymonka, żeby pomógł te wizy załatwić. I Szymonek, kombinując jak koń pod górę, gdzieś przez polski konsulat w Ułan Bator, załatwił te wizy. A dokładniej promesy wizowe, ale nie chcąc już zanudzać doktora Nambaryna mało ciekawymi detalami powiedział mu, że to nie promesy, tylko najprawdziwsze, rumiane wizy, jak malowanie. Pokazywał mu pod światło znaki wodne i hologramy. I z rozpędu sprzedał jeszcze czterdziestu i czterem Mongołom bilety samolotowe Ułan Bator – Kraków z przesiadką w Kijowie, na czym – notabene – nieźle zarobił. Doktór Nambaryn był zadowolony i przyniósł Szymonkowi na pamiątkę kompletny strój mongolskiego pasterza i oprawioną w antyramę mapę swego rodzinnego ajmaku suchebatorskiego. Szymonek powiesił mapę ajmaku obok ambitnych, alternatywnych czarno-białych zdjęć z białoruskiej wsi, a w strój pasterza ubrał styropianowy manekin sklepowy, który nie wiadomo skąd wycyganił.
– Kasia będzie potem – mówił Szymonkowi doktór Nambaryn, mając na myśli, że kasa będzie potem.
Tylko że kiedy Mongołowie przylecieli na krakowskie Balice, celnicy, świeżym Schengen podnieceni, wywęszyli, że pewnie mają Mongołowie złe zamiary względem Rzeczpospolitej, Unii Europejskiej i w ogóle całej strefy ruchu bezpaszportowego i że pewnie chcą w tej Rzeczpospolitej, w tej Unii Europejskiej, w tym Schengen zostać i się osiedlić i Bóg jeden wie, co jeszcze. I zamiast wpuścić ich po bożemu na ziemię Piastów, kazali im celnicy siedzieć na odwachu i czekać, a sami zacukali się, co też z tym wszystkim zrobić.
Sprawę ułatwili im nieoczekiwanie sami Mongołowie, którzy mieli w dupie ziemię Piastów i Rzeczpospolitą i po prostu chcieli się dostać do Niemiec, bo tam ich za ciężką kaskę doktór Nambaryn wstępnie zainstalował, i oznajmili, że jeśli tak, to chcą rozmawiać z osobą, która im te wizy załatwiła, która im załatwiła vouchery i która im bilety sprzedała i która – co najważniejsze – jest obywatelem RP i UE i za nich poręczy – z Szymonkiem.
Szymonek dostał więc telefon ze straży granicznej, która powiadomiła go, że na Balicach czeka na niego czterdziestu i czterech Mongołów, a w ich oczach błyszczy nadzieja. Zaklął siarczyście Szymonek, założył spodnie, wyłączył telewizor i pobiegł do taksówki. Prowadzić nie mógł, bo już sobie wcześniej przypalił, a potem wypił, bo po paleniu wlazły mu lęki. Pędził więc taki zalękniony, upalony i podpity na lotnisko i jedyne, o czym mógł w tym stanie myśleć, było to, czy aby na pewno wyłączył kuchenkę gazową, na której gotował sobie jajka, które zamierzał zjeść ze znalezionym w lodówce dżemem, bo po paleniu wskoczyła mu gastrofaza.
Kierowca wyrzucił go pod lotniskiem, skasował kupę pieniędzy, bo to trzecia strefa, i upalonego Szymonka, razem z jego lękami i schizami, w obroty wzięli strażnicy. Nastraszyli, że o ile to on poręczył za Mongołów przed konsulem, że o ile to on powystawiał im lewe vouchery, to on za nich odpowiada. I że oni, celnicy, właściwie – co im szkodzi – mogą tych Mongołów wpuścić, czterdziestu i czterech to nie Orda, spoko, tyle tylko, że jeśli Mongołowie nie opuszczą Rzeczypospolitej, Unii Europejskiej i strefy Schengen w terminie wyznaczonym w wizie, a może być Szymonek pewien, że nie opuszczą, to wtedy właśnie on – Szymonek – będzie miał nieprzyjemności i przejebane. Innymi słowy – Mongołowie wjeżdżają na ryzyko Szymonka.
Był to oczywisty celniczy bełkot, ale Szymonek był upalony jak mops i w dodatku na schizach, a celnicy bardzo wprawni w straszeniu i we wbijaniu w poczucie winy profesjonalnie roztaczali przed nim wizję odpowiedzialności finansowej i karnej, więc – przymykając powieki, by nie patrzeć w czterdzieści i cztery pary skośnych, ufnych oczu – po trzykroć zaparł się Szymon Mongołów przed celnikami, jak święty Piotr Pana Jezusa.
I wrócili Mongołowie do Mongolii, tracąc furę z katorżniczym trudem uskładanych pieniędzy, dzięki którym mieli nadzieję zacząć lepsze życie w Niemczech. Szymonek wrócił do swojego mieszkania, czując się jak ostatni chuj, i z miejsca się nawalił.
W nocy śniły mu się mongolskie dzieci o wilgotnych oczach, które smutnymi i dźwięcznymi głosikami śpiewały melancholijne piosenki.
A co zrobił doktór Nambaryn?
A doktór Nambaryn odczekał, aż zaczęło lać i rozpętała się straszliwa burza. I stanął pod oknem Szymonka, i rzucił w nie kamieniem, i wybił szybę, a kiedy Szymonek przez tą wybitą szybę wyjrzał – ujrzał Nambaryna w strugach deszczu. Cienkie wąsiki spływały po miedzianych policzkach, a skośne oczy biły w Szymonka nienawistnie. I wtedy to właśnie doktór Nambaryn wykrzyczał pod adresem Szymonka i jego firmy straszliwą, mongolską klątwę.
Dobrze, w porządku, aż tak nie było. Nie mogłem się powstrzymać. Nambaryn nie czekał na żadną burzę, nie wybijał żadnego okna, tylko przyszedł obrażony do biura, oznajmił, że bardzo się na Szymonku zawiódł i – w obecności zdziwionych Rysia i Kasi, którzy nic nie wiedzieli o żadnych Mongołach, bo całą sprawę Szymonek załatwiał sobie na boku – zdjął ze ściany elegancką mapę ajmaku suchebatorskiego, a ze styropianowego manekina – strój mongolskiego pasterza. Wrzeszczał z polska po mongolsku i wygrażał Szymonkowi ręką z sześcioma palcami, a wychodząc, wskazał nań tym szóstym palcem i wysyczał:
– Poziałujeś.
I poszedł.
Po jakimś czasie mongolski spam zasypał skrzynkę mailową Szymonka. Wszystkie listy miały taką samą treść. Szymonek, korzystając z mongolsko-angielskiego słownika on-line, przetłumaczył ją sobie z grubsza.
– HA HA HA! – grzmiało w nagłówku. I dalej było mniej więcej o tym, że ten, kto uznaje kogoś za niegodnego dostąpienia raju, sam staje się niegodny, że dowie się rychło o swojej żałosności, że poczuje swoją małość aż do szpiku kostnego i że ta świadomość będzie bolała. Było o nauce pokory i jakieś brednie o tym, że niegodnemu bliżej do wzgardzonego niż do podziwianego, że przedmurzu bliżej do tych, przed którymi broni, niż do tych, których broni.
I że klątwa, że będzie wył w niemocy itd. itp. bla, bla, bla.
Ale – cóż – faktycznie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Na forach najważniejszych turystycznych stron internetowych ktoś powypisywał straszliwą polszczyzną równie straszliwe kalumnie na Szymonkową firmę. Pewnego ranka, gdy ziewająca Kasia otworzyła biuro, ujrzała na każdym z biurek dorodną kupę człowieczą, a rój much bzyczał i unosił się nad kupami.
Innym razem ktoś próbował podpalić drzwi firmy. Jako że były metalowe, tylko się osmaliły. Jeszcze kiedy indziej na środku biura znaleziono zabitego kota, a na ścianie widniał wypisany kocią krwią napis "ŚWINIE".
Biurem zaczęły się interesować przeróżne instytucje, od skarbówki po Amnesty International i PETA. I, co ciekawe, znerwicowany Szymonek najpierw zgubił klucze do mieszkania, a gdy znalazł klucze, zapodział mu się gdzieś portfel z dokumentami i kartami kredytowymi. Portfel odnalazł, ale następnego dnia szczur, którego hodował, zatruł się i zdechł. Jedna z wycieczek, którą wysłał na Syberię, utknęła na środku jeziora Bajkał, bo zepsuł się przedwieczny prom, a pijana obsługa nie umiała go naprawić. Jakby tego było mało, przewodnik – równie pijany jak obsługa – gdzieś się zapodział i na całym promie nie można było go znaleźć. Wycieczka, która umęczona i pełna nienawiści powróciła w końcu do kraju, miała roszczenia finansowe.
Inna wycieczka, tym razem na Krymie, została – niestety – rozbita przez pijaną grupę kibiców Spartaka Moskwa przebywającą w Jałcie na wakacjach.
Ten cały ciąg niefortunnych, a dziwnych zdarzeń trwał tak i trwał, aż w końcu wpadła do biura policja i dokładnie je przeszukała, używając do tego specjalnie wytresowanego psa. Pies znalazł kilka pustych dilpaków po marihuanie (po kolegach offowcach z dredami z tyłu głowy) oraz paczuszkę opium, zmyślnie ukrytą za rezerwuarem toalety.
Próżno Szymonek, Kasia i Rysiu tłumaczyli, że nie mają nic z paczuszką wspólnego i że paczuszka najprawdopodobniej jest własnością mongolskiego doktora Nambaryna, siwego, skośnookiego męża z długimi, cienkimi wąsami i takąż bródką, znachora i szamana z sześcioma palcami u lewej dłoni. Kiedy policyjny rysownik sporządził pamięciowy wizerunek Nambaryna, oczom wszystkich ukazała się postać jak z Akademii Pana Kleksa w reżyserii Quentina Tarantino. Szymonek, Kasia i Rysiu ukryli zrozpaczone twarze w dłoniach.
Policjanci przesłuchiwali ich długo, jedno po drugim. Kasia płakała i przeklinała dzień, w którym związała się z biurem Szymonka i Rysia. Oznajmiła, że nie miała pojęcia, czym zajmują się szefowie i ogłosiła, że wytoczy im proces o straty moralne. Również Rysiu, który w gruncie rzeczy nie miał nic wspólnego z Mongołami doktora Nambaryna i nosił w sercu gorycz, bo uważał, że klątwa dotknęła go zupełnie niesłusznie – wyparł się Szymonka i na przesłuchaniach klął na niego, ile wlezie, wyciągając dodatkowo to i tamto.
Doktor Nambaryn zniknął tymczasem, jakby nigdy nie istniał. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka, a w wynajmowanym biurze nie pozostał po nim żaden ślad, oprócz delikatnego zapachu mongolskiego skrzypu. Nic nie zachowało się także w papierach najmu, ponieważ kamienica, w której było biuro, należała do pewnej bardzo godnej, lecz sklerotycznej krakowskiej hrabiny-starowinki, a ta nie bardzo kojarzyła, komu wynajmowała. Nie bardzo też wypadało ją cisnąć i wypytywać, bo hrabina jako nastolatka uciekła z domu i opatrywała żołnierzy podczas wojny polsko-bolszewickiej, za co dostała medal.
Szymonek miał szczęście, że prokuratura pozwoliła mu odpowiadać z wolnej stopy, co załatwił mu znany krakowski adwokat o francuskim nazwisku (jego syn należał do grona zadowolonych klientów i przyjaciół biura Szymonka). Adwokat jednak wyczyścił Szymonkowe konto, firma padła – kolokwialnie mówiąc – na pysk, partner Rysiu odszedł, tylko z wiarygodnością firmy nie było tak źle, bo w końcu w oczach grupy targetowej Szymonka – czyli w oczach offowców z dredami z tyłu głowy, studentów ukrainistyki i kulturoznawstwa – opium było bardzo w porządku. Kultowe i w ogóle. A całą historię z mongolską klątwą opowiadano sobie po krakowskich barach. Studentka Kasia została barmanką w Pięknym Psie, Rysiu wyjechał – podobno – do brata za granicę, a na Szymonka patrzono ze współczuciem.
Jakby tego wszystkiego było mało, Szymonek znów zgubił portfel z dokumentami i kartami kredytowymi, a niedługo potem klucze do domu.
No. Dlatego właśnie zdecydowałem się zabrać go do Czech na luzującą wycieczkę.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CIĄG DALSZY OCZYWIŚCIE NASTĄPI
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
fot. Ziemowit Szczerek
ZIEMOWIT SZCZEREK NA E-SPLOCIE:
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin