W miniaturach Yiyun Li zasadą konstrukcyjną (czy raczej – jedną z zasad) narracji jest właśnie takie zaprzeczanie związkom, stanom czy uczuciom, które można byłoby w pierwszym momencie potraktować jako istniejące, pewne i niezmienne. Oto w innej historii (Nieśmiertelność) pojawia się chłopiec, którego życie determinuje fakt, że jego twarz do złudzenia przypomina oblicze dyktatora Mao. Bohater wchodzi dzięki temu podobieństwu w rolę swojego życia – zostaje narodowym sobowtórem przywódcy, co daje mu niemałe uznanie. Ale jedna chwila, chwila spędzona z prostytutką w burdelu, odbiera mu prestiżową pozycję. Ktoś, kto ma twarz wodza, nie może być przyłapywany w miejscach o tak podłej reputacji. Całe jego dotychczasowe życie poddane zostaje falsyfikacji, przyszłe zaś stanowi wielką niewiadomą.
Bodaj żadna z występujących w tych mikroprozach postaci nie jest zamkniętą i niezmienną podmiotowością. Przede wszystkim dlatego, że uwikłane są one w przestrzeń, w której przebywają (często jest to Ameryka), i pochodzenie – przy czym te dwie okoliczności wchodzą ze sobą w ideowe kolizje.
Pod koniec opowiadania Sasha, która przyjechała do Chicago, by usunąć ciążę, zaczyna wierzyć, że Ameryka to dobre miejsce, by urodzić dziecko i otworzyć się na nowe życie, wolne od widm przeszłości. Epizodyczny bohater wspominanej już Nieśmiertelności będzie innego zdania: Życie zawsze jest takie samo, nowe czy stare. Pomiędzy tymi konstatacjami zawieszone zostały losy bohaterów, zafiksowanych na potrzebie zmiany, przełamania impasu związanego z balastem ich chińskiego pochodzenia przy jednoczesnej (choć często odsuwanej) świadomości, że zmiany, jeśli się dokonują, dotyczą jedynie wymiany scenografii: mongolska pustynia przechodzi w rozświetlony i dynamiczny Nowy Jork.
Same postaci wydają się od początku płynne, dlatego niestabilność kulturowa jest ich nieredukowalną cechą. Nie zmieniają się wraz ze scenografią, bo niejako od początku, tj. od ich reminiscencji z dzieciństwa, wydają się naznaczone egzystencjalnym rozchwianiem. Tak, jak chociażby Sansan (Miłość na targowisku), która od najmłodszych lat nie mogła nawiązać kontaktu ze swoją matką. W wieku lat trzydziestu, jako nauczycielka w prowincjonalnej szkole w swoim rodzinnym miasteczku, porzucona przez ukochanego mężczyznę, musi znosić przykrą obecność właśnie matki, dla której ma jedynie uczucie pogardy wobec jej zaściankowości. Zawieszona pomiędzy wspomnieniami młodości przy boku ukochanego Tu i nienawiścią spowodowaną jego wiarołomstwem, Sansan trafia przypadkiem na mężczyznę, który w jej mniemaniu docenia wagę obietnic. Na targowisko, gdzie sprzedaje jej matka, przychodzi człowiek, który za cenę dziesięciu juanów oferuje zdziwionym gapiom możliwość skaleczenia go w dowolne miejsce. Ten wariat, jak określają go przechodnie, staje się dla młodej kobiety figurą konsekwencji i spełnionych obietnic, których tak bardzo brakowało jej dotychczas.
Znamienne, że właśnie ten, dla pozostałych szalony, człowiek, który dobrowolnie wystawia się na ból, zawładnie sercem Sansan. Jej, która swoim uczniom nieustannie pokazuje Casablankę i która wydaje się doskonale samotna w swoim pragnieniu stałości i pewności. Pewność możliwa jest do osiągnięcia jedynie w chwili, gdy ostrze noża, który trzyma kobieta, przesunie się dotkliwie, ale przecież miłośnie i czule po skórze wpatrzonego w nią mężczyzny. To właśnie wokół tej granicy, wyznaczanej przez cienką powierzchnię skóry, budowana jest chwilowa pewność i wiara w ludzi. Niemal wszyscy bohaterowie Tysiąca lat dobrych modlitw – a każdy na swój sposób – poszukują tej pewności w pewnych momentalnych rozbłyskach życia, raczej w jego drobiazgach, aniżeli w totalnych i stabilnych projektach. Takie wielkoformatowe projekty – komunizm, kapitalizm czy religie – wcale nie pomagają bohaterom w doświadczaniu życia, stanowią raczej przeszkody, bo uwiązują do jednego, sprofilowanego stylu i systemu myślenia.
Yiyun Li nie operuje dydaktyzmem ani moralizatorstwem, choć historie, które prezentuje, z powodzeniem nadawałyby się na egzystencjalne exempla ludzkich bolączek i niedogodności Wobec takiego tematu nietrudno o nieznośny patos czy uniwersalizujące klisze, męczące swoją nic nieznaczącą powtarzalnością. Oszczędny, wręcz minimalistyczny styl Yiyun Li chroni przed tego rodzaju wrażeniem. Dlatego można byłoby bez przesady przyznać, że frazes „proza życia” podlega w Tysiącu lat dobrych modlitw rozmontowaniu i ponownemu ułożeniu w stwierdzenie, które mogłoby roboczo brzmieć: „życie to proza”. Niezła. Czyli ani doskonale dobra, ani też zupełnie zła, ale mieszcząca się właśnie pomiędzy tymi skrajnościami, a ta przestrzeń jest chyba najbardziej interesująca.
Mikroopowieści, które snuje Yiyun Li, nie przytłaczają czytelnika wielkością prezentowanych problemów, choć niekiedy trudno oprzeć się wrażeniu, że autorce zależało na postawieniu pewnych uniwersalnych diagnoz w sprawie (tak, to – niestety – właściwy termin) kondycji ludzkiej. Kiedy za cel obierze się właśnie ten temat, ryzyko popadnięcia w dydaktyzm jest ogromne. I w Tysiącu lat dobrych modlitw nie zawsze udało się go uniknąć (chociażby patetyczne konkluzje o macierzyństwie, jakie formułuje Sasha w Księżniczce z Nebraski). Jednakże te moralne napominania łagodzone są poprzez niezwykłą zdolność Yiyun Li do portretowania postaci. Ich losy napisane zostały nie tyle po to, by symbolizować pewne ogólnoludzkie właściwości, lecz raczej by zachwycać (bardzo sugestywną) iluzją niepowtarzalności i jednostkowości. Zachwyt to zresztą szczególny, bo osiągany dzięki lapidarnemu, wręcz ascetycznemu językowi tej prozy, pozbawionej stylistycznych redundancji. I to chyba największy atut opowieści z tomu Tysiąc lat dobrych modlitw – idiomatyczność postaci rozpisana została językiem jak najbardziej powszednim i nienachalnym. Życie, jakie podsuwa swoim czytelnikom Yiyun Li, to niezła proza. I równie nieźle napisana.
Yiyun Li, Tysiąc lat dobrych modlitw
przeł. Michał Kłobukowski
Czarne, 2011