*

Pięknie tu było. Piwniczne rury owinięto kolorowymi, orientalnymi chustami, tak że jeśli się ktoś nie przypatrzył, to nawet ich nie zauważył. Cementową podłogę zasłały kolorowe, grube kobierce, a na kobiercach – poduchy! Na poduchach siedzieli – hm, cóż – młodzieńcy. Młodzieńcy, bez wyjątku, mieli rysy słowiańskie, policzki różowe, pyzate, oczęta jasne, lecz cokolwiek zamglone. Muzyka sączyła się z podrabianej wieży panasonica, która stała sobie skromnie w kąciku.

Pomiędzy młodzieńcami krążyły Turczynki, w chustach na głowach, tak, w chustach, lecz poniżej chust – porozpinane, porozsznurowywane, krągłościami młodzieńców zahaczające, ciężkie piersi, nagie pod cieniutkim materiałem, ocierały się młodzieńcom o policzki, o głowy, gdy Turczynki się nad nimi nachylały, gdy nabijały im nargile pachnącym haszyszem, gdy wprost do ust wsuwały im winogrona, gdy łakociami, gdy rachatłukum i daktylami ich karmiły. Ich jędrnych ud, na których pot się delikatnie skraplał, chłopcy dotykali czasem koniuszkami palców albo koniuszkiem języka, delikatnie, a wtedy one dostawały udawanych dreszczy rozkoszy, a to się młodzieńcom bardzo podobało. Wątpliwe, czy w ogóle zauważyli moje przybycie.

Piwniczna, mokra woń była prawie zabita zapachami olejków, kadzideł, świeczek zapachowych z rossmanna i smakowych tytoni do nargili.

– O co tu chodzi? – Spytałem Turka, a on położył palec na ustach i zapukał delikatnie, prawie zaskrobał, w pomalowane w arabeski drzwi, które – pomalowane w kolorowe arabeski – tkwiły w starej futrynie obok starego kaloryfera.

Drzwi uchyliły się po chwili i wychynął z nich mąż potężny, nabity i mięsisty, za zarazem jakby eteryczny, czarnobrody, zasępiony jakby, w czarnym turbanie i czarnych dżinsach, w czarnej, długiej koszuli i – podobnie jak Turczydło, co mi drzwi zastawiło – z podmalowanymi czarną kredką oczami. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się delikatnie, łagodnie, uśmiechem Bin Ladena.

Podał mi dżointa z haszu i zaprosił na poduchę.
– E – powiedziałem, biorąc dżointa – to ja panu teraz dam dziesięć euro i pójdę sobie, OK?
– Rozgość się, przyjacielu. – Jego niemiecki był kanciasty, lecz wymowa głęboka, z głębi dochodząca, trochę, jakby odkurzacz przemawiał. – Jestem Sallahaddin, bądź mi gościem i przyjacielem, a niczego się nie obawiaj, bowiem pośród muzułmany to dyshonor dopuścić, by gościowi jakakolwiek krzywda się stała.
– Wiem ja to doskonale – odrzekłem, mając przed oczami obrazki z CNN – ale jednakowoż, o proszę, oto 10 euro, a ja już sobie pójdę.
– Nie lękaj się – tchnął uparcie Sallahaddin i skinął na hurysy, które podbiegły na nagich paluszkach, zdobionych pierścieniami, i ujęły mnie delikatnie pod ręce.
Ściskając w jednej dłoni 10 euro, a w drugiej dżointa pozwoliłem się podprowadzić do najbliższej wolnej poduchy i na niej usadzić. Turek poleciał na górę i za chwilę zniósł stamtąd Sallahaddinowi taboret. Brodacz usiadł naprzeciwko mnie i podał mi ogień. Odpaliłem dżointa, co tam. Jedna z hurys wepchnęła mi do ust kawałek pomarańczy. Pomarańcza była kwaśna, więc się skrzywiłem. Sallahaddin zmarszczył brew, a hurysa podskoczyła aż, wystraszona. Szybko pofrunęła do posrebrzanej tacki, na której leżały ociekające słodyczą kawałki bakławy. Przyniosła jeden i podała mi, bym ugryzł. Ugryzłem. Żułem i patrzyłem co też Sallahaddin.

A Sallahaddin poczekał cierpliwie, aż mnie hurysa nakarmi bakławą, pstryknął potem na nią palcami, hurysa uciekła, a Sallahaddin w te słowa przemówił:
– Podobno jesteś z Europy Wschodniej.
– Jak zwał, tak zwał – powiedziałem, a hasz mnie milutko kołysał, przyjemniutko, dobrze mi było. W ogóle już się nie bałem. Było mi dobrze. – Niektórzy mówią, że Polska to Europa Środkowa, a Samuel Huntington to nawet…
– Ach. Polska – wytchnął ciepłym basem Sallahaddin. – Polska. To się świetnie składa.
– O – spytałem, zaciągając się dżointem – a to czemu?
– Przyjechałeś więc do Berlina szukać pracy – pokiwał głową Sallahaddin, ignorując moje pytanie. – Nie możesz nic znaleźć i szukasz ucieczki w narkotykach. Mam rację?
– Nie – odpowiedziałem, całkiem zdziwiony.
– Jak to nie – Sallahaddin był nieco zbity z tropu.
– No nie – wzruszyłem ramionami – nie szukam pracy.
– To po co tu przyjechałeś? – Sallahaddin gładził brodę.
– Panie Saladyn – powiedziałem, wydmuchując dym. W dziwną odwagę mnie ten hasz wbijał. Ze spidem zmiksowany, czy jak? – Panie Saladyn. To nie pana sprawa. Hasz fajny, świetny, dzięki, 10 euro się w sumie należy, choć wcześniej wydawało mi się, że za drogo. Proszę bardzo, dziękuję, na imprezie nie zostaję, choć, przyznam, kusząca…
– Słuchaj, kolego – przerwał mi Sallahaddin, zezując w stronę Turka, który mnie tu przyprowadził, i gromiąc go wzrokiem. Turek spuścił oczy jak uczniak. Sallahaddin nie miał już głosu jak Barry White. Miał głos jak normalny, przeciętny Turek. – Poczekaj sekundę. Mehmed!

Turek, jak obity psiak, zbliżył się do Sallahaddina, spoglądając na niego z niepokojem spod pochylonej głowy. Sallahaddin warknął parę tureckich słów. Mehmed rozłożył ręce i zagulgotał coś przepraszająco. Sallahaddin machnął ręką i, choć nie znam tureckiego, domyśliłem się, że kazał Mehmedowi wypierdalać i przez jakiś czas się nie pokazywać, co też Mehmed skwapliwie uczynił, aż się schody roztrzęsły.
– No widzisz – zwrócił się do mnie Sallahaddin, drapiąc się w zakłopotaniu w policzek – nasi ludzie w terenie mają mi wyszukiwać bezrobotnych gastarbeiterów z Europy Wschodniej. Biedaków, którzy przybyli tutaj, do Niemiec, pracy szukać, co to rodzinie pieniądze chcą wysłać; gdzieś na Ukrainie, w Polsce, na Słowacji jakiejś, w Rumunii, w Serbii, w Rosji. A my mamy dla nich pracę. Bardzo dobrze płatną. Takie cymbały jak Mehmed miały dokładnie wybadywać, wyłuskiwać kandydatów, przepytywać, dowiadywać się. No, ale taki Mehmed, żeby tylko, kurwa, punktów nałapać, bo oni od osoby mają płacone, bierze co mu w ręce wpadnie. Czyli na przykład ciebie, kolego. Nie muszę chyba dodawać, że Mehmed premii nie dostanie, dureń. I co ja teraz z tobą mam zrobić?
– A co to za praca? – Zainteresowałem się.
– No… – Sallahaddin potarł nos. – A byłbyś zainteresowany?
– No nie wiem – odpowiedziałem, zaciągając się dżointem. Byłem już zdrowo upalony. – Zależy, co by to miało być. Jeśli dobrze płatne… i sezonowe, bo ja w Berlinie nie za długo, to kto wie.
– Hm – powiedział Sallahaddin – cóż…

szczerek_berlin1.JPG

*

– Słucham? – Nie wierzyłem własnym uszom.
– No tak. Trzeba się wysadzić.
– W powietrze?
– A gdzie?
– Popierdoliło cię do reszty?
– No wiem, na początku wielu tak reaguje. Zapal sobie jeszcze.
Wyrzuciłem przed siebie dżointa.
– Jaja sobie robisz? – Wykrzyknąłem, przestraszony. Hurysa szybko podbiegła i zgasiła go japonką, żeby nie zajął się od niego kobierzec.
– Coraz trudniej tu o męczenników – wzruszył ramionami Sallahaddin. – Dlatego zatrudniamy imigrantów. Dostajemy na to dofinansowanie od centrali. Uczciwe warunki, dobre pieniądze. Rodzina zamachowca samobójcy dostaje jednorazowo pięć tysięcy euro, a później co miesiąc po pięćset przez dziesięć lat. Przecież u was to jest wielka kasa, no… – kusił – masz żonę? Rodzinę? Matkę staruszkę? A ty też będziesz mógł się nacieszyć życiem, popatrz tylko – zatoczył wokół ręką. – Widzisz tych chłopaków? Niektórzy jeszcze wczoraj spali po dworcach i parkach. Bez kasy, bez pracy. Teraz, zanim zostaną męczennikami, poużywają sobie. Do raju się nie dostaną, bo to w końcu niewierni, ale za to hurysy, winogrona i hasz mają jeszcze za życia. Patrz, jak im fajnie. Zresztą – przyjrzał mi się z zakłopotaniem – i tak cię już nie mogę wypuścić.

Nie mogłem uwierzyć w to, co mówi. Rozglądałem się, przerażony, po piwnicy.

– Zamach nastąpi w metrze. Wy wszyscy, chłopaki, zdetonujecie ładunki w tym samym momencie, gdy wasze wagony będą wjeżdżały na stacje. Żadne tam brudne bomby, uczciwa masakra. Zresztą, przyznaj, przecież każdy z was, z Europy Wschodniej, ma na to ochotę. Rozpieprzyć Berlin. No przyznaj. Będziesz bohaterem w tej twojej Polsce, rozchmurz się. Poza tym po moim haszu nawet nie poczujesz specjalnych wątpliwości. Zapal sobie jeszcze, naprawdę. Chodź, masz, dostaniesz nargilę nabitą najprzedniejszym…

Przypieprzyłem mu moją starą komórką. Cieszyłem się, że jest taka duża i ciężka. Celowałem w skroń, ale trafiłem w brew. Komórka rozpadła się na części, a kiedy Sallahaddin, z oczami zalanymi krwią, próbował podnieść się z podłogi, byłem już na schodach. W głowie mi huczało. Kopnąłem drzwi i wpadłem do sklepu. Zanim grube Turczydło wylazło zza baru, byłem już przy drzwiach. Pchnąłem jakiegoś niczego nieświadomego Niemca w drucianych okularach, który przyszedł nakupić sobie ryżu basmati, i wypadłem na ulicę. Byłem upalony jak mops, ledwie rozróżniałem strony świata. Potrzebowałem teraz Niemców, niemieckiej cywilizacji, czegoś stałego, porządnego, czegoś godnego zaufania, czegoś, na czym można by się oprzeć.

Biegłem przed siebie, z przerażeniem patrzyłem na sprzedawców kebabów, na napisy „Ahmed sultan” na murach.

Na postoju taksówek stały same kremowe mercedesy, jak to w Berlinie. Ordnung. Mojemu rozchybotanemu mózgowi bardzo to odpowiadało. Chwyciłem się tych mercedesów, tej niemczyzny, jak wybawienia.
– Na Friedrichstrasse! – Wybełkotałem. – I niech pan jedzie obok Reichstagu! I tak, żeby było widać Bramę Brandenburską! I Statuę Zwycięstwa!
– Pan z Europy Wschodniej? – Z przedniego lusterka spoglądały na mnie brązowe oczy.


Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.

fot. Ziemowit Szczerek