Same szwy są bardzo wyraźne. Teksty dzielą się na dziewięć bloków: Initiatica, Sportiva, Melancholica, Sensualica, Picturesca, Romantica, Geografica, Translativa, Romanesca. Już same nazwy tych kategorii wskazują na rozległość tematyczną książki. Bieńczyk pisze, można by rzec, o wszystkim: Kazimierzu Górskim i przemyśle perfumiarskim, Humphreyu Bogarcie i spływach kajakowych, willi Krasińskiego w Nicei i ostatnim meczu Andre Agassiego. Co ma jedno do drugiego? Mogłoby się wydawać, że niewiele. Większość tekstów (nie wszystkie) została przedrukowana z „Tygodnika Powszechnego”, „Literatury na Świecie” czy książek, do których stanowiły wstępy. Osadzone w wyrazistym kontekście były w swoim kształcie zrozumiałe.  Wytrącone z macierzystego „środowiska” i przeniesione do Książki twarzy, zaczynają znaczyć inaczej. Dzieje się tak na przykład z tekstem o Agassim. „Czempion odchodzi”, który ukazał się w 2006 roku, właśnie po ostatnim meczu amerykańskiego tenisisty, czytany teraz, w sąsiedztwie związanych ze sportem wspomnień Bieńczyka, traci swoją aktualność, ale staje się częścią prywatnej mitologii autora. Odejście Agassiego z zawodowego tenisa przekształca się w figurę odchodzenia w ogóle: przede wszystkim odchodzenia ojca, wokół którego krążą Bieńczykowe sportiva, a może jeszcze bardziej – odchodzenia młodości.

Genialna epoka

Nieprzypadkowo teksty o sporcie znajdują się na początku książki, tuż po wspomnieniu dziecięcych lektur („Winnetou”). Autor konstruuje w nich mit złotego wieku, czyli średniego PRL-u: Niezłe to były czasy, chamstwo dopiero zaczynało przenikać na stadiony, na Łazienkowskiej śpiewano jeszcze kuplety typu „Nowak Tadeusz to Legii jest Prometeusz” („Naszym przyjacielem jest”). Niezłe to były czasy, bo wiadomo było, co dobre, a co złe; bo istniała wspólnota, świętującą wspólnie remis na Wembley.
Bieńczyk, co u niego zaskakujące, często odwołuje się do pokoleniowych doświadczeń, tych sportowych, ale i politycznych (jak w „Klątwie granicznej”, gdzie pisze o nas, którzy przeżyliśmy większość życia w PRL-u), tak jakby przeszłość nabierała coraz większej wagi. Niezłe to były czasy również dlatego, że małemu Markowi śledzenie wyników i rekordów przynosiło miły omam całości („Światło bramki”). No, i dlatego, że tyle jeszcze minut do końca, tyle jeszcze dnia przed nami, i tyle jeszcze światła przed zimą („Światło bramki” – ale to drugie, ostatnie).

Zresztą nie chodzi tylko o czas. Bieńczyk szuka też miejsc – wyjętych z historii, odpornych na światowość, w których zbłąkany wędrowiec (Słowacki, Krasiński, Bieńczyk) mógłby znaleźć wytchnienie. Taka jest Ostenda, do której autor Beniowskiego zboczył z drogi powrotnej do Paryża, owo Nigdzie, o którym nie da się, teraz, przez chwilę, powiedzieć nic („Droga do Ostendy”). Taka jest willa Krasińskiego, a przynajmniej marzenie o niej, miejscu, gdzie znikną wszystkie konflikty. I wreszcie Quebec, ale nie ten współczesny, ponowoczesny, „multikulti”, ale ten sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, gdy imigrantom narzucano język francuski i gdy tożsamość – w Kanadzie raczej niepewna niż opresyjna – była ważniejsza od inności.

Eliptyczne piękno

Nie można jednak dać się zwieść, Bieńczyk nie jest sentymentalny, nie mówi po prostu, że kiedyś, gdzie indziej, było lepiej. Jeśli spogląda w przeszłość, to jest to spojrzenie melancholika, który dostrzega za sobą tylko ruiny. Kiedyś, gdzieś – nabierają szczególnego znaczenia właśnie dlatego, że ich nie ma. Tym, co pozostaje, tym, czego szuka Bieńczyk, przywołując nieobecne czasy i miejsca, jest chwila. Taka jak ta, w której Agnés, bohaterka powieści Kundery, zatraca własne „ja”: nie chce posiąść świata i nie chce być panią siebie samej, chce być obecna w nieobecności, wykluczyć siebie nie tylko ze świata, lecz z własnego losu przede wszystkim („Granica szwajcarska”). Innym mianem tej chwili jest elipsa, której mistrzem jest Flaubert. Pani Bovary (Bieńczyk komentuje nowy przekład Ryszarda Engelkinga) zbudowana jest w równej mierze z tego, co wypowiedziane, i tego, co przemilczane, skreślone w ostatecznej redakcji. Elipsa jest opuszczeniem, ale zarazem sugestią tego, co możliwe: Elipsa wskazuje domyślnie na możliwy zasięg szczęścia, jakie egzystencja mogłaby osiągnąć. Nie oznacza to, że owo szczęście osiąga. Greckie elleipsis – zauważa Bieńczyk – to przede wszystkim brak, strata. Taka jest właśnie chwila, której poszukuje autor Książki twarzy: sugerowana, możliwa, ledwie zarysowana, choć w istocie – nieosiągalna.

Poszukiwanie – w przeszłości i na mapie – tej niemożliwej chwili, wyrwanej z historii i z trwania „ja” – to przede wszystkim praca tekstu. Pamięć jest w dużej mierze literacka – powiada Bieńczyk i właśnie z literaturą zmaga się przede wszystkim. To właśnie ona uniemożliwia powrót do przeszłości. Próby przywołania tego, co odeszło, próby skonstruowania prywatnej mitologii, która zatrzymałaby upływający czas – to w końcu nic innego niż konwencje: Słowo Winnetou, myślałem, że nigdy nie będę spisywał najkrótszych nawet dziecięcych wspomnień („Światło bramki”). A jednak nie ma innej drogi, bo literatura – jest jedynym sposobem przywoływania przeszłości.

O tej (nie)możliwości literatury pisze Bieńczyk w ostatnim eseju, poświęconym powieści Rolanda Barthes'a. Co to znaczy, że autor S/Z chciał napisać powieść? I dlaczego jej nie napisał? Czy gdyby nie wypadek na rue des Écoles, otrzymalibyśmy Księgę zatytułowaną Vita Nova – summę literackich poszukiwań Barthes'a? Czym wreszcie jest powieść? Powieść – pisze Bieńczyk – jest walką z anakolutem, jest próbą składniowej weryfikacji świata, odnalezienia jego składni, znalezienia czy raczej dorzucania czasu tam, gdzie go „zawsze braknie”. Anakolut – uprzywilejowany w późnych pismach autora Mitologii – jest figurą zerwania, uwolnienia zdarzenia od porządkujących kategoryzacji, ale jest również melancholijnym fragmentem, przewodnikiem żałoby, która zasklepia nas w dojmującej przenikliwości doznania. Pisanie jest więc pracą żałoby, a powieść – walką z melancholicznym wampirem (takim jak Conrad Moricand, przygarnięty przez Henry'ego Millera, „Samotny jak szczur, ostatni z kloszardów”), z nicością, ze stratą.

Pisząc o Barcie, Bieńczyk stawia jednocześnie pytania o siebie i o to, co pisze. Jego eseje, „trzecia droga” między literaturą a dyskursem naukowym (wsparte – należy zaznaczyć – imponującym rzemiosłem erudycyjnym), są właśnie Barthes'owskim „błąkaniem się w codzienności”, czymś głupawym, czymś śmiertelnie poważnym. Wyprawy w przeszłość, próby ocalenia chwil spędzonych z nieżyjącym już ojcem (nie chciałbym jednak pominąć milczeniem wiecznym tamtego ważnego seta w ping-ponga, w Zawoi Górnej, gdy po raz pierwszy z ojcem wygrałem (...) i przez chwilę było mi nieco przykro), zachowania ulotnego zapachu – to zmagania z własną pamięcią i z literaturą. Trudna, bo daremna, praca, by zapisać chwilę.

Marek Bieńczyk, Książka twarzy
Świat Książki, 2011