Było smagło, szczupło, młodo i zwinnie. Długie palce nagich stóp oblepiały się drobnym żwirkiem i kruszynami betonu. Błyszczały bransoletki na kostkach.
Skóra chłopaków nabrzmiewała od pożądania. Żyły mieli na wierzchu. Wydawało się, że woda syczy, gdy do niej skaczą. Popijali słodki, lukrowaty dżintonik z małych, szklanych butelek po dwie i pół hrywny. Na początku nieśmiało, potem coraz głośniej wykrzykiwali coś w stronę dziewczyn: jakieś lekkie sprośności, jakieś kanciaste zaloty.
Dziewczyny – widziałem – gasiły ich jednym słowem, jednym spojrzeniem. Chłopaki kulili się, jak robaki nakłute szpilką, ale już po chwili – i po kilku łykach dżintoniku – odzyskiwali rezon i na nowo krążyli, okręcali się wokół dziewczyn, powoli, ale jednak nieostrożnie, z rozmysłem niby, ale szaleńczo i – w sumie – desperacko.
Za każdym razem, kiedy któraś z nich, poprawiając majteczki kostiumu, szykowała się do skoku do wody – chłopaki, czekający z napięciem na ten moment, rzucali się za nią. Rozlegało się kilka plusków i dziewczynę momentalnie otaczała błyszcząca od wody ławica.
Ściemniło się i w Ałuszcie zapaliły się światła. Zaczynała łoskotać ruska, dyskotekowa muzyka. Dopływała z deptaka, paręset metrów za ich plecami, który próbował rozświetlić gęstą, krymską noc, ale niespecjalnie się to udawało. Krymska noc jest jak dziegcie. Na dwóch zapomnianych molach świeciły teraz tylko ekraniki komórek chłopaków i dziewczyn.
A ja? Spokojnie. Spokojnie. Jeszcze nie wchodzę do akcji. Niedługo.
Po kolejnej flaszce zaskoczyła w końcu w chłopakach odwaga, podpłynęli do dziewczyn z dżintonikami w dłoniach. Przełamali się. Wypełzli na pokruszony beton dziewczęcego mola i wystawili nań butelki. Ociekające wodą, błyszczące jak tajemnicze, indyjskie klejnoty. Zostawiali na betonie ślady mokrych ciał.
Potem pływali razem w morzu. Wszyscy, prócz jednej z nich, rudej. I szczupłej, długopalcej, jak wampirzyca.
Usiadła pod molem, na kamienistym skrawku plaży. Jeden z chłopaków, wysoki, z krótką grzywką, podpłynął do niej. Trząsł się, na ciele miał gęsią skórkę. Bał się tej dziewczyny, bał, zbliżał się do niej tak, jakby wchodził w ogień. Gdyby to od niego zależało, zwiałby z powrotem do morza, zanurzyłby się w klimacie sztubackiego podrywu, piłby dżintonik z kolegami, klął soczyście i nadal – pewnie – po prostu tęsknie popatrywał na dziewczyny siedzące molo obok. Ale to nie zależało już od niego.
Wodę miał po pas, szedł, raniąc sobie stopy o kamieniste dno. Dolna szczęka trzęsła mu się jak w febrze. I nie mógł odwrócić wzroku od rudej. A ona – nagłym ruchem – sięgnęła bladym dziwnie przedramieniem za siebie i rozwiązała sznureczki stanika.
Chłopak zwariował. Skulił się najpierw, po czym wyprężył nagle i podbiegł do niej, śmiesznie rozchlapując wodę. Kochali się gwałtownie i szybko, raniąc ciała o ostre kamienie plaży. To znaczy – on ranił, do krwi, ścierał sobie skórę, a na jej bladym ciele nie widać było żadnego, żadnego znaku.
Długo to nie trwało. Chłopak leżał na rudej i dyszał ciężko, nie wiedząc, w którą stronę patrzeć. Ona uśmiechała się lekko i przez chwilę nie wiadomo było, czy pogładzi go po mokrych włosach, czy wyśmieje. Chłopak, wtulony w jej małe, sterczące piersi, czekał na wyrok.
I wyrok zapadł, ruda roześmiała się i zepchnęła delikatnie jego głowę ze swoich piersi. On skulił się, skurczył tak, że wydawałoby się, że już po nim, że już się nie rozkurczy, „ty”, powiedział, „ty…”, zacisnął zęby mocno, białka wyszły mu na wierzch, a ona patrzyła na niego drwiąco, i on – co miał robić – porwał żałosnym ruchem swoje leżące na kamieniach mokre kąpielówki i uciekł z powrotem do morza, niewidocznego w ciemności.
Ona siedziała jeszcze przez chwilę bez ruchu, po czym wolno, przeciągając się, wstała i weszła po pas do wody. A on gdzieś tam był, czuła to. Był tam gdzieś, w ciemności, i patrzył, jak ona wypłukuje go z siebie. I wył.
A ona wyszła z wody, naga, odnalazła swój kostium, przepłukała i założyła na siebie.
Poszła kamienistym ochłapem plaży w stronę betonowych, pokruszonych schodków, na których siedziałem, również popijając dżintonik.
– Masz papierosa? – spytała.
Dałem jej.
– Ognia?
Dałem.
– Patrzyłeś? Podobało ci się? – spytała. Miała może ze dwadzieścia lat. A może i nie. Cholera je wie, te Ukrainki. Rosjanki. Krymianki.
– Czy ja wiem – powiedziałem, siląc się na nonszalancję. – Mogło być lepiej.
Mój akcent ją zainteresował. Wiedziałem, że ją zainteresuje. Miał ją zainteresować. Celowo akcentowałem po polsku rosyjskie słowa.
– Ty Chochoł?
– Kto? – zdziwiłem się.
– Ukrainiec?
– Nie. Chochoł? Tak się mówi?
– To skąd jesteś? – patrzyła obojętnie przed siebie, gdzieś, gdzie cierpiał – niewidoczny w dziegciowej wodzie, dziegciowym powietrzu – chłopak.
Powiedziałem, skąd. Gwizdnęła.
– To daleko?
– Nie bardzo. No, trochę.
– Na… Bałkanach? – zapytała, wskazując gdzieś na Morze Czarne, daleko ponad głową chłopaka.
– Nie. Na zachodzie. Na północnym zachodzie.
Fajnie jest być Zachodem. Północnym Zachodem.
– Odprowadzisz mnie? – zapytała.
Uśmiechnąłem się, bo wtedy mnie to rozśmieszyło. Ale – oczywiście – pewnie, czemu nie i tak dalej.
Weszliśmy na górę, a ona poszła na betonowe molo po swoje rzeczy. – Poczekaj chwilę – powiedziała.
Molo właziło głęboko w ciemność, więc ruda po prostu zniknęła w niej.
Tymczasem z plaży wypełzł on. Ociekał wodą i kulił się. Błyszczały mu oczy. Do mokrych stóp przylepiał mu się kurz, żwir i brud.
– Zostaw ją – powiedział.
– I don’t speak Russian – odpowiedziałem. Patrzył na mnie z nienawiścią.
– Zostaw ją. Odczep się od niej.
– I don’t speak Russian – byłem, kurwa, okrutny.
– Słyszysz? Słyszysz? – dyszał rozpaczliwie. – Kurwa, chuj, kurwa! Zostaw ją, kurwo, skurwysynie, chuju, słyszysz? – mówił, i zerkał w ciemność, czy ona nie idzie.
– I don’t…
– Zabiję cię, kurwa, słyszysz? – krzyknął nagle rozpaczliwie. – Zabijemy cię! Ja i moi kumple! Kurwa! Słyszysz? I kill you! Kill you! Fuck! Shit! Rozumiesz? Zostaw ją, albo jesteś trup! Zarezam, zarżnę, zabiję, kurwa, słyszysz? – szeptał świszcząco, zbliżając twarz do mojej twarzy, i ja wierzyłem, że on to zrobi. Czułem na twarzy jego gorący oddech. Słodka jałowcówka, dżintonik. Ale – sam nie wiedziałem czemu – powiedziałem:
–- Idź w chuj.
Wiedziałem, że chce uderzyć w brzuch, więc się uchyliłem, stanąłem bokiem, ale drugą ręką dosięgnął mojego policzka. Zachwiałem się, a on do mnie przyskoczył, i wtedy z ciemności wyszła ona. Już ubrana: w dżinsową mini obszywaną fałszywymi świecidełkami, w króciutki topik z napisem CANADA i w japonki na lekkim obcasie. A on uciekł. Zwiał. Spierdolił w panice, tylko żwir chrzęścił. Spieprzył schodkami w dół i po chwili rozległ się chlupot wody.
– Biliście się? – spytała.
– Nie – odpowiedziałem, lekko jeszcze roztrzęsiony, mimo że wszystko trwało razem kilka sekund. Chyba była zawiedziona.
*