W każdej kolejnej książce Żurawiecki podejmuje problematykę związaną z wykluczeniem społecznym, ale stara się ją ubrać w odmienne szaty. I tak Erotica alla polacca to zbiór niewielkich dramatów, a Ja, czyli 66 moich miłości – opowieść pisana na wzór rozmów na czacie. Jednak jak dotąd autorowi Nieobecnych – najnowszej powieści wydanej przez Krytykę Polityczną – niespecjalnie udawała się taka zabawa formami literackimi. Biorąc świeżo opublikowaną książkę do ręki, wertując pobieżnie jej kartki, miałem nadzieję, że Żurawiecki wrócił do sprawdzonych rozwiązań. Jak się szybko okazało – nic bardziej mylnego.

Główny bohater powieści – A. – cierpi na depresję, co wywnioskować można już po przeczytaniu pierwszych stron książki. Choć nigdzie nie jest powiedziane wprost, co A. dolega, to z opisu jego rozkładu dnia oraz stanu emocjonalnego czytelnik bez trudu się tego domyśli. Powodów stanu A. jest wiele – nielubiana praca, partner realizujący się za granicą, nuda czy otoczenie działające mu na nerwy. Można powiedzieć: polska szara codzienność (chyba jednak trochę za szara). Jedyną rozrywką (pseudorozrywką, dodajmy) są spotkania z sześćdziesięcioletnią Panią Marią, matką wspomnianego Dominika, chłopaka głównego bohatera. Opieka nad młodocianym sąsiadem – technoboyem, którego jedynym zajęciem jest słuchanie muzyki, nie reagującym na żadne bodźce pochodzące ze świata zewnętrznego –  jest w tej sytuacji zbawienna, gdyż pozwala na oderwanie się od przytłaczającej realności. Życie A. zmienia się nie do poznania, gdy wygrywa konkurs karaoke. Oprócz nagrody rzeczowej otrzymuje dodatkową cechę – staje się niewidzialny dla otoczenia (co można interpretować jako dosłowne pokazanie w języku wyrazu artystycznego nieobecności pewnych grup w społeczeństwie). Świadomość własnej niewidzialności dociera do niego po długim czasie, wykorzystanie sytuacji w celach prywatnych zajmuje mu już go o wiele mniej.
Zadaniem, które przed sobą stawia, a w które wciąga także Panią Marię, jest zemsta na ludzkości mająca wynagrodzić jego frustracje. Jak się okaże, wykonanie planu wcale nie przynosi ukojenia ani spodziewanej satysfakcji. Wszystkie te wydarzenia (i masa pomniejszych) rozgrywają się zaledwie na 140 stronach formatu A5.

Główny zarzut, jaki postawić można Żurawieckiemu, to próba „upchnięcia” w niewielkich rozmiarów książce wielu wątków (depresja, problem z zawieraniem znajomości, samotność, wykluczenie, gniew na zastaną sytuację społeczną, próba wyrównania rachunków na własną rękę), które wydawały się autorowi z wielu powodów godne poruszenia. Dodatkowo w charakterystyczny dla siebie sposób żongluje on gatunkami i formami literackimi, których multiplikacja w najnowszej książce nie okazuje się udaną strategią.

Nieobecni niestety ani nie bawią, ani nie zmuszają do głębszej refleksji. Za to dezorientują i momentami drażnią. Spodziewałem się lekkiej i miłej opowieści, z nutką ironii i satyry – tak można było wnioskować na podstawie wcześniejszych dzieł Żurawieckiego. Zarzutem nie jest oczywiście sama zmiana charakteru tekstu – zastanawiałem się wręcz, czy to nie próba posmakowania czegoś zupełnie nowego, rejestru nie penetrowanego we wcześniejszych powieściach. Przyznam nawet, że pierwszych kilkadziesiąt stronic ze względu na dobre pióro autora zapowiadało przyzwoitą opowieść. Im dalej jednak w tekst, tym gorzej. Język zaczął się powoli rozsypywać, tempo akcji rosło w zastraszającym tempie, by po crescendo znów opaść w spokojne rejestry adagio. Moje niezadowolenie bierze się stąd, że chęć przetestowania tak dużej liczby chwytów literackich nie wychodzi tekstowi na dobre. Ilość nie przeradza się w tym wypadku w jakość, szczególnie gdy wszystkie te zabiegi zostają upchnięte w tak niewielkiej książeczce.

Jak powszechnie wiadomo, inflacja nie jest korzystnym zjawiskiem ani w gospodarce, ani w sztuce. Także w galopującej inflacji form w Nieobecnych nie można dopatrywać się zalet. Czytelnik natknie się tu na groteskę, satyrę, elementy estetyki ekspresjonistycznej oraz coś na kształt science-fiction. Zestawienia tylu form w jednym utworze można naturalnie bronić, podając odpowiednie uzasadnienie – ja go nie znajduję. Przechodzenie pomiędzy rejestrami odbywa się w sposób nienaturalny; nie wychodzi autorowi kulminacja utworu, jaką jest anihilacja cywilizacji, utrzymana w konwencji groteski à la autorzy z dwudziestolecia międzywojennego, jak Jasieński czy Jaworski. Gdy jednak na przykład Wesele hrabiego Orgaza tego ostatniego utrzymane jest konsekwentnie w jednej konwencji, u Żurawieckiego brak przywiązania do jednej formy ekspresji sprawia, że czytelnik gubi się, nie nadąża, a przez to czuje się zirytowany. Tym samym coś, co w zamierzeniu autora miało być zapewne pastiszem, okazuje się nieudanym eksperymentem. Zniszczenie świata, traktowane z jednej strony jako wyrównanie rachunków, z drugiej jako świetna zabawa, nie przynosi korzyści ani w sferze fabuły, ani przesłania. Choć oczywiście zmusza to zarówno bohaterów, jak i odbiorcę do określonych refleksji i przyjęcia pewnych postaw, to mimo wszystko odnoszę wrażenie, że cała scena wciśnięta jest na siłę, a tok wydarzeń poprowadzony niekonsekwentnie.

Nie udają się także Żurawieckiemu zabawy materiałem słownym. Nie chciałbym wyjść na konserwatystę, ale obszar ten wymaga szczególnych zdolności, których jednak moim zdaniem brak autorowi Romansu pasywnego. W początkowych partiach, gdzie eksperymentowanie podporządkowane jest jeszcze celom fabularnym i nie zalewa czytelnika z każdego zdania, książkę czyta się z przyjemnością. W momencie, gdy zostajemy zbombardowani dziwacznymi konstrukcjami, przyjemność lektury znika niczym kamfora, a jej miejsce zajmuje zmęczenie (tak często towarzyszące czytelnikowi współczesnej młodej prozy polskiej).

Uzależnienie problematyki od konstrukcji utworu powoduje, że ta pierwsza nie wyzyskuje potencjału, który w sobie zawiera. Choć problem niewidzialności społecznej osób homoseksualnych jest ostatnio mocno eksploatowany, to już kwestia wykluczenia problemów osób starszych nie cieszy się aż takim wzięciem, a o tym, że problem istnieje, nie trzeba przekonywać. Groteskowość, satyryczność i ironiczność sytuacji oraz charakterów i wydarzeń, wobec których stawia nas Żurawiecki, utrudnia jednak zyskanie przez nie odpowiedniego ciężaru. W przypadku jego najnowszej powieści wraz z nieudaną zabawą formami upada cała idea stojąca za książką. Działa w tym przypadku zasada domina: jeden nieudany element powoduje zachwianie i upadek pozostałych.

Nieobecni to moim zdaniem książka słaba – przede wszystkim ze względu na nieudaną próbę zmierzenia się z formami, które wymagają wielkiego kunsztu i rozwagi. Żurawieckiemu zabrakło przede wszystkim tego drugiego. Efektem jest nijaka opowieść o istotnych problemach, które domagają się artystycznego opracowania. Mam nadzieję, że autor nie popełni w kolejnej książce już tych samych błędów i wróci do formy, która wychodzi mu najlepiej. Przecież lekka, ale nie banalna i kiczowata literatura to nie tylko nisza na polskim rynku wydawniczym, ale także obszar wymagający szczególnych umiejętności pisarskich i stanowiący równie wielkie wyzwanie.

Bartosz Żurawiecki, Nieobecni
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011