Genialny pomysł Todda Phillipsa polegał na usunięciu z filmu pijanych szaleństw, tak że orgiastyczna noc musiała być rekonstruowana przez samych (dotkniętych alkoholową amnezją) bohaterów. Od rzemyczka do koniczka odkrywali oni ogrom deprawacji, szaleństwa, głupoty i obrzydliwości, jakich dopuścili się po pijanemu. W tym sensie było pierwsze Kac Vegas filmem detektywistycznym, tyle że detektywi śledzili samych siebie sprzed 24 godzin. Albo – by ująć rzecz bardziej precyzyjnie – śledzili swe uwolnione pod wpływem (wielu) używek id.

Film nr 2, nazwany w Polsce z fantastycznym wyczuciem absurdu Kac Vegas w Bangkoku, powtarza mechanizm kropka w kropkę. Znów libacja, znów amnezja, znów konsekwencje – czasem bardzo gwałtowne. Nowy film jest jednak bardziej dosłowny w swym przesłaniu. Pod koniec dostajemy nawet kazanie o potrzebie transgresji: Stu (Ed Helms) oświadcza, że nie jest mydłkiem, bo mieszka w nim demon i od czasu do czasu zdarza mu się go uwolnić.

Druga część jest też znacznie bardziej wulgarna, co paradoksalnie wzmacnia zawarty w niej wywód. Trójka protagonistów wypada ze swej przewidywalnej egzystencji w sam środek królestwa instynktów, unurzanego w wydzielinach. Ten film powinien zachwycić Janusza Palikota: bohaterowie, by dopełnić rytuału przejścia, muszą zostać zbryzgani krwią i spermą (dosłownie). Rytualny wymiar przygody jest posunięty do ekstremum, jako że w całą akcję zostaje wplątany buddyjski mnich, a Stu tatuuje sobie jedną połowę twarzy, co upodabnia go do Janusa – albo do Two-Face’a.
Film Phillipsa pokazuje nagłą eksplozję karnawału w uładzonym świecie (jednocześnie lokując ją w egzotycznym Bangkoku, co pachnie neokolonializmem, ale mniejsza).

Podobnie jak Melancholia (2011), taki i Kac Vegas 2 stawia w centrum rytuał ślubny, a następnie przykłada mu nóż do gardła. Stu ma się ożenić, ale libacja i jej skutki stawiają wszystko pod znakiem zapytania. Oczywiście von Trier niszczy rytuał do końca, a Phillips – zgodnie z prawami komedii – masakruje go tylko po to, by na końcu go afirmować. W obydwu filmach dostajemy sceny puszczania w niebo świecących lampionów, tyle że u Philipsa ton jest tryumfalny, a u von Triera katastroficzny. Mimo to trudno nie zauważyć, że powłoka kultury, jaką homo sapiens wdziewa na grzbiet co rano, jest znacznie cieńsza i bardziej krucha właśnie w Kac Vegas w Bangkoku.

Todd Phillips nie jest ciepłym reżyserem; nie mamy poczucia, by portretowani przezeń kumple naprawdę zasługiwali na naszą sympatię. Dotyczy to nawet postaci granej przez Zacha Galifianakisa, stanowiącego włochate połączenie rozwrzeszczanego niemowlęcia ze skłonną do foch operową diwą. Podobnie jak w części pierwszej, tak i tutaj Galifianakis rozwija swe ekscentryczne skrzydła i dostaje wiele scen wygranych na rejestrze podprogowego absurdu (potrafi nawet jedzenie arbuza uczynić zabawnym).

Komediowa persona Galifianakisa jest paradoksalna: wsparta na filarach quasi-gejowskich manieryzmów (uniesiony paluszek, umiłowanie Louisa Vuittona), przy jednoczesnym deklarowanym heteroseksualizmie i faktycznej ekranowej aseksualności (jego postać ani razu nie odczuwa pożądania, nawet po pijanemu). Pod tym względem stanowi on poręczny emblemat całego filmu, zadającego pytanie o istotę męskości. Częścią wypartego rytuału przejścia jest tu bowiem doświadczenie biseksualne sensu stricte, którego natury zdradzać nie wypada.

Jeśli tematem Kac Vegas w Bangkoku jest psychiczna i fizyczna regresja, to kluczową sekwencją całości jest wizja Galifianakisa, w której wszyscy kumple pojawiają się jako dziecięcy aktorzy: chlejący na umór, wciągający kokainowe kreski i obściskujący się z dziwkami. Scena ta zbliża się do pogwałcenia wielu tabu naszej kultury, a jednocześnie wydaje się po dionizyjsku logiczna. Todd Phillips powiada mniej więcej tyle: wyparte instynkty autodestrukcji i biseksualnej przyjemności muszą powrócić w tej czy innej formie. Forma ta będzie tym bardziej ekstremalna, im mocniej szpuntujemy i klajstrujemy nasze ego każdego dnia. Take it or leave it, takie jest przesłanie tego filmu.

Jest niezwykle charakterystyczne – i dramaturgicznie uzasadnione – że fotki z samej libacji dostajemy dopiero pod napisami końcowymi. Do tego czasu zdążyliśmy przyswoić atawistyczną ewangelię Philipsa, więc możemy swobodnie śmiać się z Galifianakisa wciskającego sobie do nosa odrąbany paluch kolegi. Bez poczucia winy.



Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.

Tekst pochodzi z blogu Autora