Rzecz wygląda dość irracjonalnie – narrator w ogóle religijny nie jest, owszem, kiedyś z rodzicami do kościoła chodził, ale to było tak dawno, że zapomniał już, jak się w takim miejscu powinno zachowywać. Poza tym to bardzo niewiarygodny posłaniec, lojalnie uprzedza Matkę Boską, że jest bezbożnikiem i hedonistą, pije alkohol, pali papierosy i zażywa narkotyki, nadużywa brzydkich wyrazów, uprawia seks przedmałżeński, masturbuje się, popiera refundowanie środków antykoncepcyjnych i – o zgrozo! – czyta „Gazetę Wyborczą”. Ponadto wyglądem znacząco odstaje od wyobrażeń o bożym posłańcu – nie przypomina „nierozgarniętego pastuszka”, jego bystre spojrzenie, nawilżona skóra, swobodny i inteligentny uśmiech, zmierzwione ciemnoblond włosy nie wzbudzają zaufania.
Główny bohater jest szalenie niesympatyczny, skupia się na sobie i własnych problemach, manipuluje ludźmi, podlizuje się zwierzchnikom, odrzuca tych, którzy nie są mu do niczego przydatni, nie widzi natomiast nic złego w wykorzystywaniu ubogiej rodziny kłusowników. Nie chce być bożym posłannikiem i robi wszystko, by zdjąć z siebie to brzemię: próbuje normalnie pracować, stara się udowodnić, że jest chory psychicznie, chce popełnić samobójstwo, a nawet rozmawia z Chrystusem, przekonując go, że boska obecność w świecie jest fikcją. Konsekwentnie dąży do tego, by udowodnić niebiańskim siłom, że się pomyliły. Wszystko jednak na darmo, im bardziej chce się oddalić od swojego przeznaczenia, tym ono bliżej się do niego zbliża. Dobre uczynki zdarzają mu się mimo woli, uzdrawia przypadkiem, a rozgłos zyskuje bez najmniejszych praktyk marketingowych.
Książka Stawireja w interesujący sposób problematyzuje temat katolicyzmu. Dużo tu uszczypliwości, złośliwości: autor wyszukuje absurdy polskiej religijności i w zgrabny sposób wyśmiewa je, nie jest to jednak po prostu książka antykatolicka. Wykpiony zostaje tu jarmarczny katolicyzm, opierający się na kulcie Matki Boskiej z obrazka i spłaszczający sprawy teologiczne. Stawirej w krzywym zwierciadle pokazuje ludzi, którzy, mimo swojej wiary, postępują niemoralnie – żarliwie się modlą w przerwach między biciem żony i dzieci a kłusownictwem czy kradzieżą. Ostro potraktowani są tu też ci, którzy na co dzień w ogóle nie myślą o Bogu, a przypominają sobie o religii wtedy, gdy dzieje się coś niezwykłego – w Polsce doskonale znamy to z wszelkich papieskich pielgrzymek, wielkich pogrzebów, spektakularnych beatyfikacji. Pusty śmiech bierze nas, gdy pomyślimy o tych, którzy, z pieśnią religijną na ustach, zarabiają na takich okazjach. Z jednej strony wszystko to wygląda śmiesznie, z drugiej – zdradza jakąś zasadniczo powszechną potrzebę. Do naszego bohatera ustawiają się kolejki wiernych, którzy chcą kontaktu ze świętością, wierzą, że to coś zmieni w ich życiu. Są to ludzie, którzy rozpaczliwie poszukują sensu, chcą wiedzieć, że są na świecie po coś, a kres życia tutaj nie jest końcem wszystkiego. Paradoksem jest, że szukają tego u kogoś, kto modli się o możliwość życia bez sensu.
Powieść została napisana z niesamowitą swadą i lekkością, skrzy się dowcipem i purnonsensem, potrafi rozbawić do łez. Autor ma niesłychana łatwość operowania słowem i używania go do ironicznego opisywania rzeczywistości. Potrafił też stworzyć zaskakującą, absurdalną wręcz fabułę. Dzięki takiej formie nadał powieści lekkości, która w interesujący sposób gra z refleksyjnym tematem.
Jarosław Stawirej, Masakra profana
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011