Oczywiście również w obrębie tego gatunku, jakże podatnego na zewnętrzne trendy, można mówić o rozmaitych realizacjach. Raz będą to fabuły, które za przestrzeń akcji obierają indiański rezerwat (jak w kryminałach etnicznych Tony’ego Hillermana), kiedy indziej wymagające, w poszukiwaniu rozwiązania zagadki, przemierzania granic państw (Henning Mankell). Ten pozornie statyczny i skonwencjonalizowany gatunek posiada zastanawiającą właściwość sprzymierzania się z najbardziej aktualnymi kontekstami pozaliterackimi, co sprzyja mnożeniu się podgatunków. Dzięki temu Mariusz Czubaj mógł określić go mianem „świadectwa antropologicznego”.

Od pewnego czasu szczególną popularność zdobył sobie kryminał retro, osadzający wydarzenia w mniej lub bardziej odległej przeszłości. Warto poświęcić mu chwilę uwagi, nie tylko dlatego, że stanowi niewątpliwy fenomen czytelniczy (ba! Nawet główne wydanie „Wiadomości” poświęciło mu niedawno oddzielny materiał filmowy), ale też dlatego, że jego polskie realizacje prezentują się wyjątkowo dobrze. Jest co czytać!

Moda na retro

Kiedy Agatha Christie umieszczała fabułę swej powieści Zakończeniem jest śmierć (wyd. 1945) w starożytnych Tebach, nie bardzo przejmowała się historycznymi realiami. Chodziło przede wszystkim o opowiedzenie kolejnej zagadki kryminalnej, przy użyciu dokładnie tych samych, co wypracowane wcześniej, metod i konwencji. Ktoś zapytałby: skoro już przed ponad półwieczem autorzy wymyślali swoje intrygi, za tło dla nich obierając historię, na czym polega novum?

Odpowiedzi można udzielić, odwołując się do serii Roma sub rosa autorstwa Stevena Saylora – jednego z klasyków kryminałów retro. Akcja cyklu przypada na czasy końca republiki w starożytnym Rzymie (I wiek p.n.e.). Uwaga pisarza koncentruje się na postaciach historycznych, realnych wydarzeniach z przeszłości, rozpoznawalnej topografii. U Saylora fikcyjny detektyw Gordanius Poszukiwacz przechadza się pomiędzy Cyceronem, Juliuszem Cezarem czy Pompejuszem, rozmawia z nimi, spełnia ich zlecenia. Fikcja miesza się więc z historią. Saylor, który jest historykiem, wykorzystuje swoją wiedzę dla stworzenia żywego obrazu epoki, ze szczególnym zwróceniem uwagi na starożytną obyczajowość.

Oczywiście moda na retro nie oznacza wyłącznie opisywania antyku. Chodzi w ogóle o zainteresowanie historią powszechną czy narodową, która dostarcza zasadniczej inspiracji dla snucia kryminalnych fabuł. Przykłady można mnożyć, zależą one przede wszystkim od fantazji i pomysłowości samych pisarzy. Często wykorzystywane są pewne obiegowe skojarzenia związane z przywoływanymi postaciami: na przykład Zygmunt Freud w powieści Jeda Rubenfelda Sekret Freuda pomaga w śledztwie, co skłonni jesteśmy czytać jako argument na wyższość psychoanalizy jako metody dochodzenia nad zwyczajowo uznaną dedukcją. Z kolei w powieści Michaela Gregorio Krytyka zbrodniczego rozumu królewiecki filozof Immanuel Kant pojawia się w roli mistrza, udzielającego porad prokuratorowi. Z polskich przykładów wystarczy wspomnieć Konrada Lewandowskiego, umieszczającego w książkach całą plejadę znanych osobistości dwudziestolecia, od skamandrytów począwszy, na marszałku Piłsudskim skończywszy. Niewyczerpane jest pole inspiracji, które otwiera historia.

Na oddzielną uwagę, zwłaszcza w kontekście polskim, zasługują powieści zwane „kryminalnymi mapami”. Autorów tego nurtu szczególnie interesują historyczne losy miast. Nie zapominajmy, że u swych źródeł kryminał był gatunkiem wielkomiejskim. Ogromna popularność, którą zdobył przede wszystkim Marek Krajewski z serią o Breslau, nie pozostała zapewne bez znaczenia dla pisarzy i wydawców, którzy chętniej odtąd spoglądali w kierunku kryminału retro, opisującego historyczne dzieje któregoś z polskich miast.
Swoich kronikarzy doczekały się więc już między innymi: Lublin (Marcin Wroński), Lwów (Paweł Jaszczuk, Marek Krajewski), Warszawa (Konrad T. Lewandowski, Artur Górski), Kraków (Krzysztof Maćkowski, Małgorzata Fugiel-Koźmińska i Michał Kuźmiński), Poznań (Sebastian Koperski i Wojciech Stamm), Katowice (Konrad T. Lewandowski). Lista jest oczywiście bardzo długa i umieścić można na niej również takich urbanistycznych potentatów, jak Wejherowo (Piotr Schmandt), Oleśnica (Rafał Dębski) czy Sanok (Bartłomiej Rychter)!

Popularność tego typu literatury w wielu przypadkach skłoniła władze miejskie do wykorzystania poczytnych powieści kryminalnych w promowaniu regionu. To zresztą pomysł nienowy, o czym wie każdy, kto trzymał w dłoniach przewodnik po Dublinie, widzianym oczyma bohaterów Joyce’owskiego Ulissesa, Wiedniu, oglądanym przez pryzmat filmu noir Trzeci człowiek Carola Reeda z 1949 roku, czy Londynie – miejscu Holmesa. Po sukcesie serii Marka Krajewskiego w całym kraju zawisły billboardy zapraszające do „Wrocławia – miasta spotkań”, gdzie można między innymi odbyć spacer śladami słynnego już detektywa, Eberhardta Mocka. Podobnie rzecz miała się w Lublinie, który skorzystał z popularności pisarza Marcina Wrońskiego, organizując między innymi uliczny happening, przenoszący uczestników w realia historycznego miasta.

Cała ta otoczka, sprzyjająca literaturze spod znaku retro, nie powinna jednak przesłaniać nam jej artystycznego wymiaru. Poszczególne realizacje gatunku są oczywiście różnej jakości, jednak warto upominać się o kilku autorów, których powieści nie tylko dostarczają przyjemności szerokiemu gronu czytelników, ale są też ze względu na walory literackie wymagającą, choć niewątpliwie atrakcyjną lekturą. Jednym z nich jest właśnie Marcin Wroński.

Komisarz Zyga Maciejewski, czyli „Polak odczarowany”

Głównym bohaterem serii retrokryminałów Wrońskiego jest komisarz Zygmunt Maciejewski – wdowiec, od 1923 roku na służbie, pracownik lubelskiego Wydziału Śledczego. Cóż o nim powiedzieć? Postać to z różnych względów irytująca. Zacznijmy może od paru uwag psychologicznych. Miłość czytelnika do Zygi to miłość trudna. Bohater bywa gruboskórny, odpychający, warczy, daleko mu do empatyczności, zamieszkuje obskurne mieszkanko i – jak większość bohaterów Wrońskiego – przedmiotowo traktuje kobiety. Mówimy przecież o postaci, której pierwowzorów należałoby poszukiwać w konwencji amerykańskiego noir, wśród bohaterów Chandlerowskich, skonfliktowanych ze światem, pozornie oziębłych twardzieli. Do tej tradycji odsyłam też wszystkich, którzy, zniechęceni mizoginią kryminałów Wrońskiego, przypuszczą szarżę na autora Morderstwa pod cenzurą.

Z drugiej strony – Zyga, lepiej poznany, zyskuje. Imponuje intuicją, którą często przedkłada ponad proceduralność. Charakteryzuje go przede wszystkim chłodny i zdystansowany stosunek do „wielkiej Historii” i wszelkich przejawów nacjonalizmu. Być może jest to uraz, który wyniósł jako ochotnik wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku, gdzie poznał hipokryzję wojskowo-patriotycznej musztry. Tę awersję do wszelkich przejaskrawień polskości widać już w pierwszej części cyklu, gdy Maciejewski z jawnym zniechęceniem wysłuchuje wszechobecnych piosenek patriotycznych, które rozbrzmiewają na ulicach Lublina, przygotowującego się na rocznicę 11 listopada. Wyraźnie nie po drodze mu z mundurowymi, w końcu każdemu wolno zalać mordę, a potem pójść na dziwki, tylko jemu nie, bo w mundurze, bo z orłem na czapce, bo co powie odrodzona ojczyzna? Nie chodzi tylko o to, by zrobić z Zygi typowego niepokornego glinę. Ważniejsze wydaje się tu po prostu jego zmęczenie egzaltowanym patriotyzmem, przez co staje się bohaterem zastanawiają
co współczesnym.

Być może stałą u Wrońskiego tendencję do odczarowywania manifestacyjnej, gromadnej i bezrefleksyjnej miłości do narodu, związanej również z katolicką ceremonialnością, najlepiej zobrazuje fragment, w którym narrator demontuje wzniosłość znanej pieśni Boże, coś Polskę:

Maciejewski w tym miejscu pomyślał zjadliwie, jak zagadkowo krótka jest pamięć polskiego duchowieństwa i wszystkich policyjnych zwierzchników w galowych mundurach. Pamiętał ze szkoły, że ta pieśń została napisana na cześć cara i w oryginalnej wersji mówiła o „sprzyjaźnionych dwu narodach”, które „niech kwitną i błogosławią Jego panowanie”. Dopiero później Polacy ją zmienili i zaczęli śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, Ślązacy: „Spod jarzma Niemców wybawże nas, Panie”, zaś Żydzi: „Boże, coś wielki Izraela naród...”. W ten sposób wyraz czołobitności stał się niepodległościowym szlagierem, którego w 1918 omal nie ogłoszono hymnem odrodzonej ojczyzny.

Tego typu uwagi sprawiają, że kryminały Wrońskiego często odczytuje się jako komentarz (mniej lub bardziej zamierzony) do współczesnych wydarzeń i czarno-białego sposobu uprawiania polityki. Pisarz, doskonale zaznajomiony z historią, często zwraca uwagę na rewers rozmaitych przekonań, które kształtują światopogląd wspólnoty, doprowadza do ich dekonstrukcji. Podobnie zresztą traktuje problemy relacji międzyludzkich, wydobywając zazwyczaj ich trudne w perspektywie etycznej aspekty i komplikując sam schemat, wedle którego dokonuje się oceny. Wróćmy jednak do komisarza Maciejewskiego.

W ostatnio wydanej, prawdopodobnie najlepszej części serii – A na imię jej będzie Aniela – Zyga w samym centrum wydarzeń wojennych prowadzi śledztwo w sprawie mordowanych kobiet. Chodzi o czasy II wojny światowej, gdy lubelskie organy policyjne zostały przejęte przez niemiecką centralę. Komisarz staje wówczas przed trudnym wyborem: z godnością odmówić współpracy i pogrzebać szansę na wyjaśnienie sprawy, czy też, wystawiając się na szydercze spojrzenie „polskich patriotów”, wstąpić w szeregi Kripo (chodzi o Kriminalpolizei – niemiecką policję kryminalną) i „robić swoje”? Zyga wybiera drugą opcję, przekonany, że tylko tak może służyć sprawiedliwości. To oczywiście dezorientuje nie tylko innych bohaterów powieści, ale i samego czytelnika. Dlaczego, kiedy wokół giną setki ludzi, a na pobliskim Majdanku masowa eksterminacja to codzienność, Zyga tropi mordercę „zaledwie” kilku nic nieznaczących kobiet? Ten rys jego charakteru przybiera czasem formę groteski, kiedy irytują go wszyscy zaangażowani w działania wojenne, ponieważ najzwyczajniej w świecie utrudniają mu prowadzenie śledztwa. Wielka Historia niejako „wcina się” Maciejewskiemu, jest nieproszonym gościem, którego bohater próbuje lekceważyć – rzecz jasna, bezskutecznie.

Historia od nowa


Opisywanie polskiej historii przez pryzmat nierzadko przemilczanych wątków jest sporą zasługą Wrońskiego i tym, co decyduje o wartości poznawczej jego książek. Wielu czyta te kryminały właśnie jako powieści historyczne. Pisarz obficie korzysta ze źródeł. Powstawaniu każdej z jego książek towarzyszą godziny spędzone nad lekturami z epoki, kronikami policyjnymi oraz specjalistycznymi monografiami. Co rusz przywołuje cytaty z prasy międzywojennej czy – jak to ma miejsce w niedawno wydanej Anieli – z okupacyjnej gadzinówki (chodzi o wydawany przez Niemców w czasie okupacji „Nowy Głos Lubelski”), które dynamizują narrację i stanowią ciekawy sposób włączenia do tekstu głównego artykułów źródłowych. Jest przy tym bardzo szczegółowy – zwraca uwagę na takie realne problemy policji lat 30., jak brak papieru w komisariatach czy mała liczba samochodów służbowych. W posłowiach pieczołowicie objaśnia, które wątki są fikcyjne, zmienione na potrzeby konstruowanej opowieści. Wrońskiemu przydarzyła się rzecz nieczęsta – odkrył w sobie pasję przeglądania starych dokumentów z pierwszej połowy XX wieku, które – jak się okazało – potrafi skutecznie przekuwać w zwarte i frapujące fabuły.

Lublinianin nie waha się przed opisaniem skandalicznych z punktu widzenia uznanej moralności zachowań Polaków (ale nie tylko!). Powtarza choćby znane z ostatniej książki Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross, Złotych żniw, historie o handlowaniu żydowskim złotem pomiędzy obozowym SS a Polakami czy też o miejscowych przekopujących tereny poobozowe w nadziei odnalezienia żydowskich kosztowności. Rekonstruując wielokulturową historię Lublina, w którym przed II wojną światową Żydzi stanowili 1/3 mieszkańców, pisarz nie przemilcza istniejących wówczas napięć. Dodajmy, że niemal każdy bohater ma tu jakiś polityczny rodowód – stale ścierają się ze sobą prawica z lewicą, endecy z komunistami, narodowcy z syjonistami. Autor przywołuje między innymi protestacyjne pochody żydowskiej, antysyjonistycznej partii lewicowej (Bund), rekonstruuje również świadomość przeciętnego lublinianina, z dzisiejszej perspektywy przerażająco antysemicką. Rozdziela jednak karty sprawiedliwie, nie gromadzi argumentów na rzecz jakiegoś odgórnego założenia (na przykład kryminalistami są tu zarówno Polacy, jak i Żydzi).

Wszystko to pozwala mi na postawienie tezy, że najsłabszym ogniwem retrokryminałów Wrońskiego jest zazwyczaj sama intryga. Ukaraniu mordercy nie towarzyszy ekscytacja czytelnika, ponieważ schemat budowania fabuły nie opiera się na ściśle dedukcyjnej zagadce. Zresztą również finał powieści nie zawsze bywa zgodny ze schematem wykrycia i ukarania zbrodniarza. Czasem ze względów politycznych prawda nie może zatriumfować... Mistrzowsko zostaje za to opisane samo tło wydarzeń: nocne lokale, podrzędne kabarety, prowincjonalny teatr z gościnnymi występami stołecznych aktorów trzeciego sortu. Nie brakuje pościgów, bijatyk i pijaństwa. Samo życie!

Po stronie literatury

Drugim – obok historii – biegunem, w odniesieniu do którego konstruowane są fabuły Wrońskiego, jest literatura, rozumiana jako swoisty filtr nakładany na obserwowaną rzeczywistość. Świat, który wychodzi spod pióra pisarza, wprost roi się od intertekstualnych nawiązań, w czym przekracza prawdopodobną erudycję pojedynczego czytelnika. Lubelski autor tworzy swoje historie często w oparciu o realne biografie znanych ludzi, transponuje na fabułę między innymi życiorysy Józefa Czechowicza czy Józefa Łobodowskiego, pozostawiając w tekście drobne ślady, wskazujące na proweniencję tych odwołań.

Tekst pulsuje od nawiązań do pisarstwa rozmaitych autorów. Cóż za bogactwo inwentarza! Znajdą się tu między innymi: Helena Mniszkówna, Józef Czechowicz, Henryk Sienkiewicz, Tadeusz Dołęga-Mostowicz i wreszcie ulubiony pisarz Maciejewskiego, Franz Kafka, którego Der Process komisarz kilkakrotnie przeczytał w oryginale. Mało tego, stale nosi tę książkę przy sobie.

Zazwyczaj tym literackim tropom towarzyszy prześmiewcza rama lub ironia – jedna z najczęściej spotykanych u Wrońskiego figur (na marginesie dodam, że poczuciu humoru autora należałby się oddzielny szkic). Bohaterowie są więc nie tylko wyobcowani w świecie ingerującej w ich życie historii, ale też żyją w nieswoim języku, są opowiadani życiorysami innych.

Marcin Wroński bynajmniej nie zamierza jeszcze kończyć cyklu o komisarzu Maciejewskim. Zapowiada nawet, że myśli o napisaniu powieści retro w realiach PRL-u, czego może pozazdrościł Tadeuszowi Cegielskiemu. Pozostaje życzyć Zydze długiego i bogatego życiorysu, by seria obfitowała w kolejne odsłony-odtrutki polskiej historii, zapewniając czytelnikowi rozrywkę i przyjemną, i pożyteczną.


Marcin Wroński
Morderstwo pod cenzurą, W.A.B., 2010 (wyd. II)
Kino Venus, W.A.B., 2011 (wyd. II)
A na imię jej będzie Aniela, W.A.B., 2011