Imdb tłumaczy, że to mieszanka gatunków mystery, sci-fi oraz thrillera. Zgadzam się na wszystko, tym razem tradycyjnie dla tych trzech przyszłam do kina. Wyjątkowo bez żelków i z powagą, bo plakat (wersja światowa, nie nasza polska) zapowiada raczej rozpaczliwą ucieczkę przed rozpadającym się światem niż spektakularną rozrywkę. Po 93 minutach wyszłam z kina przekonana, że to jeden z lepszych dramatów o wojnie i żołnierzach, jakie było mi dane obejrzeć. Zaznaczam, że dokonania na tym polu mam skromne, działka nie moja i z założenia unikam tej tematyki, więc to przypadek i może osiągnięcie niespecjalne. Faktem pozostaje, że było to mocne.

Duncan Jones (o paradygmacie odkrycia – toż to syn Davida Bowie!), na którego koncie znajdziemy doskonały Moon (2009), to niebezpieczny człowiek. Wrzuca swoich bohaterów w ekstremalne sytuacje, nie mówiąc im niemal nic i zostawiając praktycznie samym sobie. Maszyna empatii przecież naturalnie musi pójść w ruch. Świat i prawdziwe życie jest gdzieś het daleko, a oni mają misję, której zakończenie obiecuje oddalony w przestrzeni, zapośredniczony przez maszynę mocodawca (NASA, wojsko, naukowcy i co tam jeszcze). Szczerze mówiąc, nie zazdroszczę postaci kreowanej przez Sama Rockwella, bo już pomysł „Sam sam na Księżycu” (choć nie do końca) brzmi tysiąc razy bardziej niepokojąco od bliskiej mi bezpiecznie niebezpiecznej poetyki Kevina samego w domu (czy gdziekolwiek indziej). Jeszcze mniej zazdroszczę majorowi Colterowi Stevensowi (Jake Gyllenhaal – co za piękne nazwisko, zawsze chciałam to napisać, dziękuję za uwagę) z dopiero drugiego pełnego metrażu Jonesa Kod nieśmiertelności.

Wystarczy spojrzeć na trailer, który o filmie mówi jak dla mnie aż za wiele. Stevens budzi się w pociągu, i owszem, naprzeciwko śliczna jak z obrazka Michelle Monaghan, ale za to w pociągowej toalecie obca i już nie tak przystojna twarz w lustrze.
Po jakimś czasie kaboom! – pociąg wybucha i koniec, po wszystkim, jak by się mogło zdawać. Ale oto bohater budzi się w z szokiem i przerażeniem (takim jak Neo w Matriksie czy każdy z Cylonów w serialu Battlestar Galactica) retrofuturystytycznej kapsule, wszędzie mnóstwo wyłażących kabli (ta sci-fi prowizorka przywołuje na myśl Terry’ego Gilliama). On w tym nieprzyjaznym opakowaniu przypięty jest do jakiegoś fotela, na sobie ma mundur i jest najwyraźniej na osobliwej, samotnej misji wojskowej. Z ekranu miła i przyjemna, choć zatroskana i zacięta twarz jego oficera prowadzącego Goodwin (Vera Farmiga) pyta, czy udało mu się znaleźć bombę i zamachowca. Nie udało się, więc jak to mówią: ze ślizgawki – do poprawki. I tak razem z Colterem, który choć zdezorientowany, to jednak z zimną krwią, jak to żołnierz, na to pozwala (poprawka: misja to misja, więc nie ma innego wyjścia) ponownie ładują nas do Kodu, który oznacza tu osiem ostatnich minut życia tamtego gościa w tweedowej marynarce z łatami na łokciach. Jake’owi strój ten bynajmniej uroku nie odbiera, lecz zakasuje rękawy. I bierze się do dzieła. Ten krótki czas ma wykorzystać, by nie tyle uniemożliwić wybuch pociągu zmierzającego do Chicago (ci ludzie w każdym z możliwych światów już nie żyją, jak wyjaśnia mu Goodwin), lecz znaleźć zamachowca, który grozi Chicago kolejnym wielkim bum. I ma szukać do skutku. Ogólnie – nie zazdroszczę.

Sytuacja Stevensa to sytuacja tak z gry komputerowej, jak i Dnia świstaka. Gra, bo cel misji jest jasny, a metody – wszelkie, przy wykorzystaniu dostępnych w pociągu itemów (nawiązania do train job, choć w wersji ratunkowej). Dzień świstaka, bo powtarzalność przypadkowych zdarzeń pełna, a wiedza nie kasuje się z każdym kolejnym reloadem do systemu. Stevens jest jak ucząca się maszyna, raz po raz powraca na miejsce wydarzenia i pomimo licznych śmierci zachowuje resztki poczucia humoru. Wysyca komizm sytuacyjny, który niesie jego pozycja „wiedzącego, co zdarzy się za chwilę”, jak bohaterowie seriali Zdarzyło się jutro czy niezapomniany Zagubiony w czasie (tu w roli głosu-cameo, ojca Stevensa pojawia się aktor z tamtego, czyli Scott Bakula). Ów delikatny komizm to zaiste powiew świeżego powietrza, bo przede wszystkim jest mroczno: dojmujące przygnębienie, rozpacz, że kolejny raz się nie udało i przytłaczająca świadomość, że musi działać do skutku to robocza diagnoza samopoczucia Stevensa. Do tego dochodzą krzyki i instrumentalne traktowanie ze strony dowodzącego misją naukowca Rutledge’a (Jeffrey Wright, jak zwykle doskonały, choć gra niemal na przesterze, po co ten dziwny akcent?), który niemal torturuje werbalnie Stevensa („Dasz radę, dasz radę, jesteś urodzonym bohaterem, znajdź sprawcę. Nie masz sprawcy? To jeszcze raz!”). Tej postaci nie lubimy, traktuje bohatera protekcjonalnie, zasłania się fizyką kwantową, rachunkiem parabolicznym i (z całym szacunkiem) „takimi tam”.

Choć metody mocodawcy makiaweliczne, to misja chwalebna – Kod ma być wreszcie znalezionym, skutecznym narzędziem w walce z terroryzmem, a Stevens - siedzący w rozsypującej się kapsule i wysyłany raz po raz na misję – jej zbrojnym, a jakże, ramieniem. Życie (tak to roboczo nazwijmy) majora Stevensa jest zatem ciężkie i nie do pozazdroszczenia. Choć jego współpasażerka Christina, do której jak to się mawia, „aż chce się wracać”, co akurat w tym kontekście ma podwójny sens, nadaje działaniom bohatera nowy cel, zmienia trajektorię jego misji i czyni z niej plan maksimum. Także Goodwin gra po stronie Stevensa. Jest zatem obietnica ulgi i przejścia w stan spoczynku, choć nie przyjmie ono ostatecznie dokładnie takiej formy, jakiej dla Stevensa byśmy chcieli.

Ów wymiar żołniersko-wojenny powraca raz po raz i jest jak dla mnie, o dziwo, o wiele bardziej interesujący niż koncepcja Kodu i jego możliwości. Sam Gyllenhaal pytany o rolę Stevensa mówił, że bardziej niż ten naukowy aspekt interesowały go emocje, sytuacja bohatera. I to widać. Aktorstwo w ogólne mamy tu zaangażowane, przekonywujące i wiarygodne, i nie sądzę, że tak je odebrałam ze względu na miejsce w trzecim rzędzie w wielkoekranowej sali kinowej (pełne ludzi Zaprzyjaźnione Kino! To wspaniale rokuje letnim filmom). Colter to żołnierz, urodzony bohater, jak określa go dr Rutledge. To, jak wiadomo, amerykański żołnierz, a film jest (też) o amerykańskiej walce z terroryzmem na własnym i cudzym podwórku. Nie tak całkiem przypadkowo pierwszy podejrzany (określmy go człowiek, któremu robi się niedobrze), za którym Stevens wysiada z pociągu ma ciemną karnację i arabskie rysy twarzy.

To wszystko wraz ze statusem majora Stevensa i jego misją, zarówno tą, jak i poprzednią w Afganistanie, składa się na coś, co nazwałabym ciekawym i dosyć przewrotnym obrazem powinności żołnierza w służbie ojczyzny. I choć to mogłaby być kolejna , mocno patetyczna wizja, to nie jest. Faktem jest, że strona sci-fi z naciskiem „sci” w Kodzie jest niezwykle inspirująca intelektualnie (choć troszeczkę się rozłazi na poziomie scenariusza, ale tak to czasem bywa ze stroną „sci”), a film w końcówce ponad miarę puchnie, co raczej nie satysfakcjonuje, to owe aspekty mogę zepchnąć na dalszy plan. Na pierwszym pozostaje sam bohater, jego emocje i jego, jakby na to nie patrzeć, życie. Sytuacji nie zazdroszczę i przyznam szczerze, że takich mocno szczerych poruszeń i ludzkich wzruszeń w trzecim rzędzie na Kodzie nieśmiertelności się po sobie nie spodziewałam. Bez odbioru.






Kod nieśmiertelności
(Source code)
reżyseria: Duncan Jones
scenariusz: Ben Ripley
występują: Jake Gyllenhaal, Michelle Monaghan, Vera Farmiga, Jeffrey Wright, Scott Bakula (cameo voice)
kraje: USA, Francja
premiera polska 6 maja, USA 11 marca (na festiwalu South by South West)
mystery, sci-fi, thriller.


Za seans dziękujemy Cinema City Kraków