Oczekiwanie uzasadniał – przynajmniej do pewnego stopnia – Cantus, życzliwie przyjęty przez krytykę literacką. Ci, którzy zgadzali się ze Świetlickim, niezwykle ironicznie traktującym poetów, którzy zamiast powiedzieć: ząb mnie boli, jestem głodny, samotny, my dwoje, nas czworo, nasza ulica – mówią cicho Wanda Wasilewska, Cyprian Kamil Norwid, Józef Piłsudski, Ukraina, Litwa, Tomasz Mann, Biblia i koniecznie coś w jidysz, musieli przyznać, że Polkowski wyzbył się okpiwanej przez „bruLion” poetyki. Jak się jednak okazuje, Polkowski postanowił wrócić do – wydawałoby się, zarzuconej – dykcji ze zdwojoną siłą, konstruując swój najnowszy tom.

Cień zyka uznanie tych wszystkich, którzy oczekiwali, by Polkowski pisał tak, jak miał to w zwyczaju robić w latach '80. Dla tych, którzy uznali Cantus za znaczącą i pozytywną przemianę, lektura najnowszego tomu będzie i męcząca, i irytująca. Wprawdzie Polkowski stara się odtworzyć i utrwalić w swych wierszach ważne, osobiste wydarzenia, dać wyraz temu, co jest już cieniem, co istnieje tylko w pamięci, ale niestety zadanie to nie udaje mu się zupełnie.
A nie udaje się dlatego, że między wiersze, które miały być intymne i osobiste, wplata znowu – nie potrafię zrozumieć, dlaczego – utwory takie, jak Wolfgang Amadeusz M. czy Jesienią spadają wiatry, Kazimierz  Wierzyński. Przygniatający patos pojawia się zresztą nie tylko w utworach dotyczących ważnych zjawisk kulturowych i historycznych, przenika także te, które miały zapewne tworzyć indywidualną historię podmiotu. Dobrą próbką umiejętności Polkowskiego jest pod tym względem fragment wiersza bez tytułu, o incipicie Oko otworzyło kamień:
Człowiek, sprzysiężenie gór, mądrych drzew, brzemiennego śniegu
odczytuje ducha, jego głos i melodię.

Wprawdzie Cień niepozbawiony jest wierszy zupełnie udanych (np. Adwent, Imiona rodziców), niemniej i one nie mogą się wyzwolić z brzmiącej sztucznie dykcji Polkowskiego. Utwory, które początkowo, jak się zdaje, uwalniają się spod dominacji górnolotnych metafor, zwracając się ku konkretowi i prostocie języka, zawsze w którymś momencie wpadają w tę jakże niebezpieczną manierę, określaną w cytowanej wyżej formule Świetlickiego jako mówienie cicho. I tak na przykład Imiona rodziców, bez wątpienia jeden z najlepszych w tym tomie wierszy, zaczyna się obiecująco:
W sieci dojrzałych zapachów krążą pszczoły słów:
wichajster, cykamfes, albo: obszukany i tentegować(...).
I śmieszne przyzwyczajenia, które po latach
już nie wydają się dziwactwami, ale mocnym ściegiem
przyszywającym rodziców do wiekuistych obłoków
gdzie szybują, jak na rysunku Chagalla, w ślubnych ubraniach.
Niemniej i tutaj Polkowski zdecydowanie nadużywa wielomówności języka, psując to, co pierwsze fragmenty wiersza budowały:
Rozstań, które były jak pieszczota przyszłości
wewnątrz obłaskawionych planet.
Chociaż już chyba rozumiem, że nie mogłem zrozumieć
bo póki żyję, to co trwa, ukrywa się przede mną
w wyszczerbionych czaszkach słów.
Zbierałem więc tylko skrawki strzelistych chwil
złoty haft powietrza, krótkie gesty cienia
by skleić z nich mapę najczulszej ojczyzny.

Podobnych wierszy jest wiele, w znaczącej części z nich Polkowski nie jest w stanie pozbyć się maniery wplatania teoretycznie dynamicznych i wyszukanych metafor w tekst, który ich pozbawiony brzmiałby o wiele autentyczniej i bez wątpienia byłby bardziej udany artystycznie. Warto jednak zwrócić jeszcze uwagę na rysunki Jacka Waltosia, które sprawiają, że przynajmniej od strony wizualnej nowy tom Polkowskiego jest interesujący.

Nie jest zapewne wielkim zaskoczeniem (choć po Cantus można było mieć pewne nadzieje), że wiersze Polkowskiego będą się podobały tym, którym podobała się jego wcześniejsza twórczość. Dykcja poetycka autora Cienia nie zmieniła się od trzydziestu lat na tyle, żeby przysporzyć mu nowych czytelników ani pozbawić go starych. Ci, którzy chcieli „starego, dobrego Polkowskiego”, właśnie go dostali. Ci, którzy liczyli na podobne zaskoczenie, jakie towarzyszyło tomowi Cantus, solidnie się rozczarują.

Jan Polkowski, Cień
rysunki: Jacek Waltoś
Znak, 2010