Tytułowe uwikłanie filmu w kontekst XIX-wiecznego utworu bywa krytykowane za zbytnią bezpośredniość, tak jakby reżyser nie ufał widzom, od razu chcąc podsunąć im klucz do swojego dzieła. Trudno jednak ograniczać spojrzenie na Łagodnego potwora wyłącznie jako trawestację wątków fabularnych powieści Shelley. Skoro nawiązanie to zostaje ujawnione wprost, można przejść poza jego dosłowność oraz podobieństwo układu wydarzeń i postaci. Taką możliwość daje sam film Mundruczó i, nie mniej moim zdaniem istotny od inspiracji literackich, wątek autotematyczny. Punktem wyjścia jest tu bowiem casting przeprowadzany przez reżysera filmowego do nowego projektu. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że reżysera odtwarza sam Kornél Mundruczó. W scenie otwierającej udziela wywiadu rozgłośni radiowej, mówiąc o przygotowaniach oraz wystawionej niedawno teatralnej inscenizacji Hrabiego Monte Christo (Mundruczó także pracuje w teatrze, w 2007 roku pokazał w Polsce sceniczną wersję Frankensteina). Interesująco, w kontekście dalszych, pojedynczych scen, wyglądają niektóre fragmenty z sekwencji prób kamerowych z amatorami, w tym – bohaterem tytułowym. Reżyser pyta naturszczyków, czy lubią filmy i czy pamiętają, jak czasem postaci śmieją się lub płaczą. Następnie prosi kandydatów o rozpłakanie się. Gdy to nie wychodzi, każe im przypomnieć sobie bądź wyobrazić jakieś smutne wydarzenie, mogące wywołać łzy (udaje się tylko z niedawno owdowiałą kobietą). Na castingu zjawia się wreszcie chłopak (przybywa niejako wprost z cmentarza, przywożąc ze sobą bukiet żałobnych kwiatów). W próbie z udziałem oraz córki gospodarza mrocznej kamienicy oboje mają odegrać scenę uwodzenia.
Sytuacja prowadzi jednak do nieoczekiwanej tragedii.

Do czego zmierzam tak szczegółowo przywołując początek filmu? Otóż do końca trwania akcji nie mogłem powstrzymać się od intrygującej myśli, że wszystko, co oglądamy po pierwszym zabójstwie i porzuceniu wątku autotematycznego jest ni mniej, ni więcej, tylko filmem w filmie. Jakiż był mój niedosyt, gdy zakończenie nie przyniosło potwierdzenia (przynajmniej dosłownego) oczekiwań. Mimo to wspomnę jeszcze o elementach, które legły u podstaw takich oczekiwań. W toku akcji powróciły bowiem sceny płaczu oraz drobny szczegół, jakim jest nalanie wody do szklanki, które były obecne w sekwencji prób aktorskich (ta druga sytuacja była elementem sceny uwodzenia), co może stwarzać sugestię, że oto oglądamy rezultat prób. Dodatkowo w tejże scenie reżyser decyduje się powierzyć swojemu, jak się później okaże, synowi kamerę, by młodzi na osobności mogli spróbować odegrania powierzonych im ról. Zamiast podążyć za bohaterami, całą sytuację oglądamy na poglądzie – monitorze połączonym z kamerą. Szamotanina między zdesperowaną dziewczyną (jest bez pracy, bardzo zależy jej angażu) a tajemniczym, budzącym niepokój chłopakiem prowadzi do jej śmierci. Filmowa kamera dłuższą chwilę nie ujawnia nam tego, pozostawiając w kadrze czarny ekran monitora. Nie rozpisywałbym się na ten temat, gdyby nie wydawał mi się on ważny i to nawet pomimo wspomnianego niedosytu. Głównym tematem Łagodnego potwora, także za powieścią Shelley, wydaje się być odpowiedzialność za własne, niedoskonałe dzieło, czy to naukowe czy artystyczne. Pytanie o granice, jakie można przekroczyć w procesie tworzenia.

Wraz z rozwojem fabuły ujawniane są nam szczegóły powiązań między bohaterami: chłopak z castingu, jako się rzekło, okazuje się być synem reżysera i właścicielki kamienicy (tym samym też dalsze wydarzenia rozgrywają się w kręgu rodzinnym, wypełniając wspomniany na początku charakterystyczny dla Mundruczó archetypiczny wymiar – bezimiennych, co warto dodać, postaci a jego rozstrzygnięcie układa się na wzór losów z tragedii). Wspomniany zostaje instytut, z którego prawdopodobnie uciekł chłopak, co może świadczyć o jego niepoczytalności, kryjącej się za powierzchownym spokojem i obojętnością, z jaką popełnia kolejne zbrodnie. Prawda, że nie wszystkie są intencjonalne, chłopak krzywdzi innych, nie będąc świadomym własnej siły. Inspiracja losami powieściowych postaci także podąża do końca (mamy nawet narzeczoną potwora w osobie pasierbicy właścicielki kamienicy). I właśnie rozegrany w śnieżnej scenerii gór finał prowadzi do największego rozczarowania. Podróż reżysera i chłopaka ciągnie się w nieskończoność, tak, że widz pisze sobie w głowie kolejne scenariusze rozwiązania. Jest to o tyle nagłe, co nieprowadzące do ostatecznych podsumowań. Otwarte zakończenie często zalicza się twórcom na plus, w przypadku Łagodnego potwora odniosłem jednak wrażenie zawieszenia w próżni, braku pomysłu na jednoznaczną konkluzję. Nie do końca jasne są intencje postaci reżysera wiozącego syna w nieznane miejsce, w zamian przerywa je wypadek skazujący ich na pewną śmierć, a widzów na poczucie zbyt łatwego i zdawkowego rozstrzygnięcia.

Dramaturgia Łagodnego potwora rozegrana jest na spokojnej, jednostajnej nucie długich, płynnych ujęć, nie uderza w zbyt wysokie tony nawet w kluczowych momentach akcji. W porównaniu z wizualnym wysmarowaniem, może wręcz przeestetyzowaniem poprzednich filmów – Joanny (2005) i Delty (2008), najnowsze dzieło Mundruczó jest bardziej stonowane i rozegrane zostaje przede wszystkim na kontraście mrocznych zakątków kamienicy i jaskrawej bieli śniegu w partiach końcowych.


Łagodny potwór - projekt Frankenstein (Szelid Teremtes - A Frankenstein Terv)
reżyseria: Kornel Mundruczó
scenariusz: Kornel Mundruczó,Yvette Biro
zdjęcia: Matyas Erdelyi
grają: Rudolf Frecska, Kornel Mundruczó, Lili Monori, Miklos Szekely B., Kitty Csikos
kraje: Węgry, Niemcy, Austria
rok: 2010
czas trwania: 105 min
premiera:: 29 kwietnia 2011 (Polska), 22 maja 2010 (świat),
Stowarzyszenie Nowe Horyzonty


Iwo Sulka – filmoznawca, rocznik ’85. Interesuje się kinem amerykańskim i europejskim. Filmowe gusta lekko konserwatywne, acz otwarte na nowe propozycje. Opublikował artykuł na temat Darrena Aronofsky’ego w trzecim tomie Mistrzów kina amerykańskiego, a także recenzje i inne teksty na łamach e-splotu oraz na blogu „Salaam Cinema!


Za seans dziękujemy Kinu Pod Baranami