Poza tymi wszystkim SUPERlatywami, charakteryzuje go również to, że stanowi miłe miłego początki. Teraz już filmy z kategorii „wielka letnia rozrywka dla nielubiących plaży” wysypią się jak świeże czereśnie z koszyka – za tydzień adaptacja koreańskiej manhwy Ksiądz w 3D, a potem już z górki: kolejni Piraci z Karaibów, wyczekiwani X-men: Pierwsza klasa i Super 8, Transformers 3 (w 3D, a jakże), finału Harry’ego Pottera, bratniej marvelowskiej produkcji Captain America, kolejnego epizodu Sagi Zmierzch… Reasumując, lato jak zima – nie wychodzę z kina.

Szekspir chyba byłby dumny z Kennetha Brannagha. Choć początkowo nie pokładałam wiary w aż tak postmodernistycznym mariażu reżysera z tematyką, z przyjemnością, co nad wyraz rzadkie, stwierdzam, że się myliłam. Ken wpuścił w świat Marvela więcej świeżego i radosnego optymizmu. Jak wiadomo, tym co widzieli wcześniejsze części serii, śmiech sarkastyczny i ironia już dawno zawitały w nim dzięki Robertowi Downeyowi Jr, podkręcającemu wąsa jako Tony Stark/Iron Man, czyli Bruce Willis wśród superbohaterów. Ken poszedł w stronę czystej radosnej młodzieńczej zabawy, mimo że za punkt wyjścia obrał dobrze mu znaną szekspirowskość i to ją wystawił w postaci imponującego wizualnie spektaklu. Pięknie rozegrane tragiczne konflikty między bratem a bratem oraz między bratem a ojcem i bratem (tym drugim) a ojcem (tym samym, choć nie do końca, i wierzcie mi, to ma sens), wygłaszane przez postaci potoczyste monologi przywołują teatralne tradycje elżbietańskie. Thor (znowu Hot!) to w gruncie rzeczy dramat rodzinny, w którym dokładnie tak jak w każdej mitologii udział biorą ojciec Odyn (Anthony Hopkins, wyraźnie zagubiony w nie swoim świecie i absolutnie bez poczucia humoru) oraz bracia Thor (Chris Hemsworth, więcej o nim poniżej) i Loki (tu klawiatura mogłaby spłatać figla i zamienić to na Love – Tom Hiddleston, co prawda nie gra „jakby uwielbiał płatać figle”, co jest przymiotem Lokiego, ale wyciąga z jego postaci naprawdę sporo wiarygodnego dramatyzmu), a gdzieś w tle przewija się Frigga (Rene Russo, kiedy to się stało, że zaczęła grać matkę dorosłych dzieci?). Jest lirycznie, jest i dramatycznie.


Ale jest też epicko. Całe szczęście, o bogowie Asgardu, nie tylko Szekspir, ale i mistrzowie Bay i Emmerich mogliby być z ciebie dumni, Ken. Konflikt o tron (coś jest na rzeczy, vide: Gra o tron, serial HBO na podstawie prozy George’a R.R. Martina) i walka to to czego pragną wszystkie dzieci świata, nie ważne czy mieszkają w Asgardzie, Nilfheimie czy weźmy na to Zabrzu. Zmaganiao  akceptację taty rozegrane są sprawnie i z biglem. Klasycznie rozpisany konflikt Abla i Kaina rozgrywa się na poziomie nieba, lecz schodzi również na ziemię. Owo niebo, Asgard zamieszkiwany przez Asów (i tu bardzo dużo dobra na drugim planie, drużyna dzielnych wojowników wiernych Thorowi dostarcza sporej rozrywki) swoim projektem nieco rozczarowuje, trochę za wiele tu Diuny i Piątego elementu, a za mało Thorgala, ale być może jestem tendencyjna, bo mitologia skandynawska rządziła moim dzieciństwem. Nie taki Asgard projektowałam, ten jest jak dla mnie trochę… zbyt złoty i nic z tym nie zrobimy. Również zbroje bogów (hełm Lokiego…) są mocno owadzie, co nie do końca zgrywa się z moją fantazją na ten temat. Za to Bifrost, most łączący go z innymi światami, jest piękny, praktyczny i technicznie czytelny. Chapeau bas, dziale CGI. Na straży mostu stoi Hejmdall, a pod jego oczywiście złotym hełmem kryje się… Idris Elba, czyli Stringer Bell z The Wire!!! To doskonały wybór obsadowy, choć nie obyło się bez rasistowskich protestów, (Aftoamerykanin w roli nordyckiego boga) zbyję je komentarzem pożyczonym od Branagha: „to durne”.

Tyle na niebie. Mamy jeszcze ziemię i Nilfheim. Ten drugi to kolejna filmowa wizja wzorowana na Mordorze albo „pustyni rzeczywistości”, jak kto woli. Zamieszkiwana przez pokonanych lodowych olbrzymów wieje chłodem, bo wiać nim ma. Optymizmu tu nie znajdziemy, choć gdy pojawia się tu Thor, by załatwiać rodzinne porachunki i z pełną wiarą i nadzieją uderza w bój, robi się jakoś jaśniej. Jednak jak śpiewała Madonna Papa don’t preach, więc bóg Odyn zawraca syna do domu, gdzie spuszcza mu werbalne lanie i wysyła do figuratywnej szkoły z internatem, żeby tam nauczył się życia. Tak oto Thor ląduje na ziemi (jesteśmy dopiero w jakiejś 12 minucie filmu) i zaczyna owo życie w całej krasie poznawać. A śmiechu przy tym jest co nie miara. Okulary 3D raz po raz spadały mi z nosa (scena w sklepie ze zwierzętami). Pojawia się ziemska drużyna wspomagająca młodego ciałem i duchem Asa. Jane Foster, czyli Natalie Portman, która mitologicznej dziewczynie bohatera Sif (Jaimie Alexander, tu zredukowanej do roli współ-wojowniczki, jednak nadal robiącej maślane oczy do Odinssona) ma wielkie szanse odbić wybranka. Choć arsenał jej min i gestów znamy już doskonale, a choć miła i ładna, jak zawsze, to jednak w tej roli nie jest przesadnie komiczna. Jej pani astrofizyk odżywia się płatkami fitness i ma się wrażenie, że powoli przygotowuje się do roli w Czarnym Łabędziu. Za doskonali są inni mieszkańcy Midgardu: jej asystentka Darcy (Kat Dennings, przyznaję serduszko za przekręcenie nazwy atrybutu Thora, młota Mjoelnira na „mjemje”) oraz jak zawsze niezawodny Stellan Skarsgard, i tu o skandynawskiej proweniencji ucieszony (jak my wszyscy) możliwością spotkania boga swoich przodków (scena w barze!). Thor na nowy świat reaguje naiwnym zdziwieniem i optymizmem, zrzuciwszy zbroję na rzecz dżinsów pozostaje rycerzem, bywa arogancki, ale przede wszystkim jest odważnym, szarmanckim, miłym, doskonale wychowanym i arystokratycznym młodym bogiem. I miłym. I radosnym. I młodzieńczym. I miłym.

Właśnie, czas poświęcić jeszcze trochę więcej i nigdy dość uwagi Chrisowi Hemsworthowi. Rocznik 1983, reprezentant kolejnego pokolenia przybyłego do Hollywood z ojczyzny kangurów, mignął mi wcześniej tylko jako ojciec Kirk w Star Treku z 2009 roku. Dobrze, że ktoś mu zaufał, bo do roli Thora nadał się doskonale, a na pewno nadało się jego jasne spojrzenie i pięknie odegrany optymizm. Pamiętać trzeba, że komiks Thor nie jest historią taką jak pozostałe kawałki Marvela, składające się na serię The Avengers. Czy Kapitan Ameryka, czy Iron Man, czy Greek Lantern (już niedługo, Ryan Reynolds w roli głównej) czy Hulk (było już dwóch: Edward Norton i Eric Bana, teraz będzie nim Mark Ruffalo) to faceci po przejściach, którzy przyjmują (tak to ujmijmy) superbohaterski los, mają rozterki wywołane tym, co on niesie, buntują się mniej lub bardziej. Thor jest inny. Thor jest bogiem. Jest tak mitologiczny, że jego historia (no, może nie w wersji Gartha Ennisa, ani nie w tej Michaela Starczynskiego, lecz w tej pierwotnej) to najbardziej „dla mamy, taty, młodzieży i dla dzieci” produkt serii. I taki też jest Thor. To film dla wszystkich, a przy okazji zaprzeczający zasadzie głoszącej, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Jest czystość, godność, przyjaźń i opowieść o dojrzewaniu do bycia królem i wojownikiem. Jest też mocny przekaz antywojenny. I to jest naprawdę… super. Przy okazji jest dużo smaczków i mrugnięć okiem dla fanów i zaznajomionych z serią – pojawiają się panowie w garniturach z S.H.I.E.L.D, są nawiązania do innych Avengersów, jeden z marvelowych cameos pojawia się nawet na ekranie (dosłownie na sekundę Jeremy Renner). Jest też oczywiście, co już tradycyjne, ukryta po napisach końcowych scena, ale o tym cicho sza. Jeszcze słówko o 3D. Jako entuzjastka nie wierzyłam, że kiedyś to powiem: w tym wypadku jest zupełnie zbędne i aż żal, że „tylko w wybranych kinach” można Thora obejrzeć bez bonusowych okularów na nosie. Ale czy w 2D czy w 3D, Thor cieszy, bawi, i sprawia przyjemność. Jak lato.



Thor
(w 3D)
reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: sześciu scenarzystów na podstawie komiksu Michaela J. Straczynskiego w serii pomysłu Stana Lee, Larry’ego Liebera i Jacka Kirby’ego.
występują: Chris Hemsworth, Tom Hiddleston, Anthony Hopkins, Natalie Portman, Stellan Skarsgard, Idris Elba i inni.
gatunek: akcja i przygoda (i komedia)
polska premiera 29 kwietnia 2011, USA o tydzień później.
114 epickich minut.
dystrybucja: UIP Polska




Za seans dziękujemy Cinema City Kraków