Po ponad dziesięciu latach od pierwszej publikacji wznowiono, nieco tylko – jak zaznacza sam autor – „podrasowany”, zbiór opowiadań o przewrotnym tytule Męka kartoflana. Jak po dekadzie prezentują się utwory Rudnickiego? Śmiało rzec można, że… nic się nie zmienia, zachowany jest status quo, (prawie) wszystko w rzeczywistości pozatekstowej nadal takie samo, jak opisywał polski prozaik. Ale od początku. Opowiadania powstawały w latach 1986-2000 i oscylują wokół perypetii Polaka przebywającego w Niemczech, Polaka uwikłanego w dyskurs historyczny, medialny, religijny, narodowościowy.

Męka kartoflana dzieli się na trzy części, całość poprzedza Słowo (odautorskie). Pierwsza z odsłoń składa się z czterech opowiadań. Można żyć, tekst otwierający zbiór, utkany z kolokwializmów, wulgaryzmów, gwary przeplatającej się z niemieckimi sformułowaniami, pod względem konstrukcji przywodzi na myśl… Ostatnią taśmę Krappa Samuela Becketta. Polak-narrator nagrywa na taśmę swoje (ostatnie?) wspomnienia z pobytu w Niemczech, tworząc tym samym niejako testament. Następnie pojawiają się dwa komplementarne opowiadania Uschi oraz Uschi nie żyje (swoiste post scriptum), w których dostrzegalne są elementy autotematyzmu, pisania o pisaniu, pisania o stwarzaniu postaci, pisania o konstruowaniu historii. Narrator prowadzi nas w głąb swojej psychozy, obsesji, prezentując nam literackie znęcanie się nad przypadkową osobą. Polega to na uczynieniu Uschi (tak na imię ma sąsiadka narratora opowiadania) bohaterką swojego monologu-opowiadania, a zatem opiera się o reifikację Uschi, która staje się lalką, manekinem. Powstaje nieodparte wrażenie, że Rudnicki tyleż gra (z) Uschi, ile prowadzi grę (z) odbiorcą, bawi się (z) konwencją literacką. Uschi mimowolnie konotuje Pałubę Karola Irzykowskiego.
Niemniej jednak te dwa wzajemnie warunkujące się opowiadania jawią się jako osobliwe preludium do „dnia świra”, którym staje się opowiadanie – czy raczej minipowieść – Odwiedziny. Pod każdym rozdziałem Odwiedzin znajdzie czytelnik streszczenie tego, co nastąpi w dalszej części „dzieła” (zabieg typowy dla powieści tworzonych do XIX wieku). Oniryczna przestrzeń przeplata się z jawą, brutalną rzeczywistością, nabierając momentami charakteru psychodelicznego. Polak mieszkający w Niemczech, do którego przyjechała w odwiedziny matka, wikła się w (schulzowski) labirynt przejść, uliczek, dróg. W sennych rojeniach wychodzą na jaw głęboko ukryte obawy i lęki, kompleksy, które aż proszą się o freudowską interpretację. Jakby tego było mało, pod koniec utworu pojawiają się iście schulzowskie manekiny, niejako zapowiadając to, co nastąpi w części drugiej zbioru…

W następnej bowiem odsłonie świata Męki kartoflanej Rudnicki dokonuje… dekonstrukcji prozy Brunona Schulza. Bez pardonu, bez skrupułów wytyka niedociągnięcia stylu autora Sklepów cynamonowych. A wszystko zaczyna się dość niewinnie. Początek jest quasi-naukowy, po przywołaniu kilku książek oraz artykułów dotyczących twórczości i życia Schulza (osobliwa bibliografia Rudnickiego) narracja przechodzi jednak płynnie w opowieść o pisarzu. Historyjka utkana jest z cytatów pochodzących z dzieł autora Sanatorium pod klepsydrą oraz z pism krytycznych, dodatkowo uzupełnionych fikcjonalnymi danymi, wymysłami i domysłami – tak, aby opowieść była w miarę spójna i rzeczowa. Liczne dygresje, dotyczące między innymi kobiet demonicznych i ich roli w życiu Schulza, prozy opisującej dzieciństwo, związków twórczości polskiego prozaika z dziełami Kafki, z ekspresjonizmem oraz z… filmami animowanymi, ustępują miejsca skrupulatnej analizie niemal każdego słowa, którego użył Schulz w swoich opowiadaniach. Rudnicki pod mikroskopem bada Schulzowskie sformułowania, śledzi i tropi elementy grafomaństwa w prozie swojego niegdysiejszego mistrza. Cytuję i cytuję. Zacytuję Was do omdlenia. No bo jak inaczej? Nie chodzi mi przecież o krótki po Schulzu spacer, ja chcę buszować po całym jego zbożu. Poza tym, niby z jakiej to racji mam męczyć się tym czytaniem sam? (…) Dekonstrukcyjna praktyka dotyka nie tylko Schulza, ale także Nałkowską i Dąbrowską. Paralelna lektura ich dzienników, zwłaszcza zapisków dotyczących czasów wojny, prowadzi autora do interesujących wniosków, Rudnicki zauważa między innymi, że w notatkach polskich pisarek wojny praktycznie nie ma – ot, paradoks. Autor prowadzi quasi-dialog z Nałkowską i Dąbrowską, wytyka lapsusy, piętnuje sztuczne konstrukcje zdaniowe, obnaża ich niekonsekwencję.

Trzecią częścią i finałem podróży po „literaturze fikcji” jest tytułowe opowiadanie (minipowieść?) tego zbioru. Oto wyprawa po mąkę kartoflaną (inaczej: mąkę ziemniaczaną) zamienia się w ekspedycję po „złote runo” – w Niemczech nigdzie jej nie ma, zatem narrator trafia aż do… Polski. Jednakże w ojczyźnie czeka go konfrontacja ze wspomnieniami, wyobrażeniami i typowo polskimi kompleksami: Polska wiecznie żyjąca martyrologią, krystalizującą się w formie defilad, pochodów, protestów, kinematografii upamiętniającej najistotniejsze wydarzenia z naszych dziejów (czyli wojny i okupacji oraz… bitwy pod Grunwaldem) i niekończącego się nigdy podkreślania naszego cierpienia. Męka kartoflana przypomina parodię Ulissesa Jamesa Joyce’a. Nie brak w prozie Rudnickiego, poza symulowaniem epickiego rozmachu, poza chwiejną konstrukcją paralelnych bohaterów na wzór Blooma i Dedalusa, swoistego „strumienia świadomości” – przeniesione zostają jedynie akcenty. Podczas gdy Molly z Ulissesa przebywała raczej w kręgu inspiracji buddyjskich i hinduskich (metempsychoza), to bohaterka Rudnickiego (kobieta, z którą związany jest Polak wędrujący w poszukiwaniu mąki kartoflanej) naznaczona jest chrześcijańską religią, którą odczytuje równie opacznie, jak Molly reinkarnację.

Janusz Rudnicki sprawnie żongluje konwencjami literackimi, gra (z) czytelnikiem, mnożąc tropy, multiplikując ślady. Czy to prowokacja, czy hochsztaplerka? Na przekór i w poprzek polskiej twórczości artystycznej wyłania się literackie słowo Rudnickiego. Siedzę oto i klecę zdania. A co się nastękam, co się najęczę przy przelewaniu swej intymności na papier, to moje. I jak pilnuję, żeby się kupy trzymała ta cała moja intymność, żeby się toto dobrze czytało, żeby, ten to pisze, mówili… I jakby było mało, merdam ogonem, kiedy wyjdzie drukiem. I nasłuchuję, mówią, żem dobry, czy nie? Rudnickiego „literaturę fikcji” można odczytywać rozmaicie. Jak się zdaje, fikcja jest tym, w czym żyjemy – ciągłym karnawałem, teatrem, grą. Rudnicki tę fikcję (naszą fikcyjną rzeczywistość) próbuje uchwycić jednym z artystycznych języków – słowem, tworząc tym samym literaturę. A może „literatura fikcji” to osobliwa bibliografia, przypisy oraz wymysł skonstruowane na potrzeby artystycznej fikcji, fikcji dzisiejszej literatury, która ciągle to jeszcze, niestety, księga skarg i zażaleń? Fikcja potocznie jawi się jako koloryzowanie, ale czy Rudnicki tak naprawdę wiele musi zmyślać? Męka kartoflana to intrygująca podróż w głąb tyleż słowa artystycznego, słowa kreacyjnego, ile polskiej mowy, naznaczonej historią, religią, polityką.


Janusz Rudnicki, Męka kartoflana
W.A.B., 2011