Łukasz Barczyk ostentacyjnie eksperymentuje z formą na wszelkich dostępnych uwadze widza poziomach. Odrzuca klasyczny tryb narracji, bo nie o opowiedzenie jakiejś konkretnej historii tu chodzi. W myśl Brechtowskiej idei piętrzy efekty obcości, które nie pozwalają nawet na chwilę poddać się złudzeniu identyfikacji z bohaterami. A cóż to za bohaterowie! Trudno jest poprowadzić wyrazistą linię demarkacyjną między osobowościami aktorów a zadanymi im rolami. Z jednej strony to wybrane archetypy, głośne echa figur znanych z kart literatury, zawieszone w próżni swych tragedii, a z drugiej pełnowymiarowi artyści z niedającą się wymazać przeszłością twórczą. To mieszanie porządków przejawia się  nieustannie w materii obrazu. Snujący się sennie po pustych komnatach Krzysztof Warlikowski to nie tylko wcielenie melancholijnego Bruno-Hamleta, ale przede wszystkim reżyser teatralny, który podejmuje wyzwanie artystycznej transgresji, wchodzi w kostium aktora. Wiele ujęć tworzy studium jego twarzy i odsłania zakazany dotąd widok jego nagiego ciała. To rodzaj bluźnierczego wtajemniczenia w intymność tej postaci, jak i samego reżysera, usilnie wzbraniającego się przed zrobieniem kroku w stronę widzialnej części sceny.
 



Sprawa przedstawia się nieco inaczej z zawodowymi aktorami Teatru Nowego, zwłaszcza z grającą matkę Renate Jett. Jej bohaterka to swoiste numinosum, rudowłosa meduza hipnotyzująca silnym, niemal męskim spojrzeniem i odpychająca krwistoczerownymi ustami, zdolnymi wszystko pochłonąć. To ona zdradza umowność odgrywanego świata, obnaża jego fikcyjną podszewkę w chwili utraty – jak się okazuje peruki – rudych loków, spod których wystają krótkie blond włosy. Jej wygląd ulega licznym metamorfozom w zależności od tego, z jakim mężczyzną wchodzi ona w interakcję.

Wszystko rozmywa się w przytłaczającym gęstością emocji powietrzu – nawet kontury kadrów. Ostrość widzenia panuje w centrum każdego obrazu, by móc się zatracić na jego obrzeżach. Nieustanna gra światłocieniem prowadzi w stronę autorefleksji o naturze wywodzenia czegoś wzrokiem lub bycia obserwowanym. Postaci także uczestniczą w wciąż na nowo kreowanym spektaklu wzajemnego podglądania, wypatrywania znaków zdrady, kłamstwa, zbrodni. To nachalne wręcz wydobywanie na wierzch czynności oglądania sprowadza kompetencje widza do samego zmysłu wzroku i do biernego początkowo widzenia – jak we śnie, w którym chęć interpretacji przychodzi po przebudzeniu, a nie w trakcie śnienia.  



Ów efekt jest w kinie niemal nieosiągalny (i wręcz niepożądany), bowiem odbiorca zawsze ulega pokusie identyfikacji. Zwłaszcza że wtedy łatwiej jest się zaangażować w opowiadaną historię. W przypadku Italianiego odbiór zasadza się na czystym trwaniu w obrazach filmowych, rozszczepionych video artach, które wzbraniają się przed linearnym łączeniem. Spaja je obecność tych samych postaci. Niemniej jednak ich skłonność do improwizacji podsyca tylko stan czujności odbiorcy. Zamiast pytań: „ale dlaczego właśnie tak?”, „po co?”, „co będzie dalej?” – widz wkracza w stan bliski malignie, gdzie racjonalne wiązanie faktów traci rację bytu, a wartość zyskuje „inne widzenie”. Barczykowi się udało, co wcale nie oznacza, że było dobrze znaleźć się w jego śnie.



Italiani
reżyseria: Łukasz Barczyk,
scenariusz: Łukasz Barczyk, Krzysztof Warlikowski,
zdjęcia: Robert Sędzicki,
muzyka: Karina Kleszczewska,
grają: Krzysztof Warlikowski, Renate Jett, Thomas Schweiberer, Jacek Poniedziałek i inni,
kraj: Polska,
rok: 2010,
czas trwania: 61 min,
premiera: 11 marca 2011,
Gutek Film




Za seans dziękujemy
Kinu Pod Baranami