Na wszelki wypadek wyjaśnię. Nie może być tak, że po kawałku California love Tupaca towarzyszącym widokowi biegających po plaży marines (czytaj: ironia) dostajemy już tylko klasyczną muzykę ilustracyjną z dużą ilością smyczków, gongów i trąb (czytaj: patos). Nie może być tak, że kiedy okazuje się, że to, co spada z nieba to jednak nie meteoryty, ale statki kosmitów, i ktoś mówi nam: Meteoryty, kosmici – co za różnica. Wreszcie coś będzie się działo – wręcz przeciwnie, żadne wreszcie nie nadchodzi i nie dzieje się nic specjalnego.
Co być może? Niech już będzie tak, że ich niepisany dowódca Nantz (Aaron Eckhart) ma jakąś smutną i ciężką wojenną przeszłość (jeśli wojenna przeszłość w ogóle może nie być smutna i ciężka), choć zdecydowanie za długo nie wiadomo, jaką. Niech będzie i tak, że towarzyszy mu drużyna dzielnych marines, którzy nigdy się nie poddają i nie muszą jeść śniadań. Ale czemu są oni drużyną tak absolutnie niezindywidualizowaną, że naprawdę trudno ich rozróżnić? Całe szczęście jest tak, że jednego z nich gra Jim Parrack, znowu uroczo zagubiony, ale twardy kiedy trzeba jak Hoytt z serialu True Blood, a drugi ma ironicznego wąsa (Gino Anthony Pesi). Pojawia się też dyżurna kick-ass girl, czyli Michelle Rodriguez (Avatar, Death Proof, Machete). Dobrze, że jest przynajmniej tak.
Z tego, co pamiętam, w filmie o inwazji kosmitów jest tak, że jeśli nie pierwszo-, to drugoplanowym bohaterem są kosmici. Tu są dwaj inni: telewizor i mowa inspirująca do walki. Jest bowiem tak, że jeśli widzowie i dzielni marines chcą się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – muszą to obejrzeć w telewizji. Choć trwa inwazja, a kosmici podobno chodzą po ulicach Los Angeles i niszczą, co się da, to jednak w każdym miejscu, w jakim się znajdziemy, działa przynajmniej jeden telewizor. Telewizor jest potrzebny, bo telewizor to okno na świat. Tylko dzięki niemu dowiadujemy się, że mamy do czynienia z kosmicznymi piratami, którzy na Ziemię przybili, żeby wyssać z niej całą wodę, bo to ich główne źródło energii. Jest tak, że media rządzą, dopóki nie skończy się świat. Jeśli natomiast z ekranu kinowego znika ekran telewizora, pałeczkę przejmuje mowa inspirująca. Bo jest też tak, że Aaron Eckhart do każdego bohatera z osobna wygłasza inspirującą mowę. Przynajmniej pięć razy mówi, że dzielni marines się nigdy nie poddają. Z nostalgią wspominam piękne tradycje Dnia niepodległości, gdzie jest tak, że prezydent Bill Pullman wygłasza jedną, a porządną mowę do wszystkich swoich żołnierzy na raz i ci żołnierze też jakoś się nie poddają. Tak może być, tak powinno być.
Ostatecznie: nie może być tak, że siedem tysięcy znaków na temat filmu było jak wejście na osiem tysięcy metrów nad poziomem morza. Więc powiem krótko: weźcie wy sobie to Los Angeles.
Inwazja: Bitwa o Los Angeles, (World Invasion. Battle Los Angeles)
reżyseria: Jonathan Liebesman,
scenariusz: Christopher Bertolini,
obsada: Aaron Eckhart, Ramon Rodriguez, Cory Hardrict, Gino Anthony Pesi i wielu innych marines,
produkcja: USA,
rok: 2011,
czas trwania: 116 min,
gatunek: Akcja, Sci-Fi,
premiera: 18 marca 2011 (Polska), 8 marca 2011 (Świat),
dystrybutor: UIP
Za seans dziękujęmy CINEMA CITY w Krakowie
