Wyjaśnijmy sobie: jest tak, że naprawdę lubię filmy, o których, trawestując znane facebookowe hasło, można powiedzieć: „Wyjdź z domu, pod twoim blokiem naparzają się kosmici”. Świetnie, już sznuruję buty. Ufam takim filmom. Jestem na tak, jeśli film decyzją twórcy ma zachować wobec tematu postawę ironicznego dystansu, okraszonego sporą dozą kampu, w czym przoduje niewątpliwie Tim Burton z Marsjanie atakują (piosenka Slima Whitmana uśmiercająca kosmitów – bezcenna!). Jestem na tak, jeśli w planie jest inwazja ukazana bardzo groźnie i poważnie, jak w Dystrykcie 9, który i tempa, i napięcia, jakie łapie w ciągu pierwszych piętnastu minut, nie puszcza niemal do samego końca. Tak może być, tak powinno być. Ale nie może być tak i nie powinno być tak, że jest trochę tak i trochę tak, że film siedzi okrakiem na barykadzie. Jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Na wszelki wypadek wyjaśnię. Nie może być tak, że po kawałku California love Tupaca towarzyszącym widokowi biegających po plaży marines (czytaj: ironia) dostajemy już tylko klasyczną muzykę ilustracyjną z dużą ilością smyczków, gongów i trąb (czytaj: patos). Nie może być tak, że kiedy okazuje się, że to, co spada z nieba to jednak nie meteoryty, ale statki kosmitów, i ktoś mówi nam: Meteoryty, kosmici – co za różnica. Wreszcie coś będzie się działo – wręcz przeciwnie, żadne wreszcie nie nadchodzi i nie dzieje się nic specjalnego.
Nie może być tak, że żarty, jeśli już są, to są tylko i wyłącznie sztubackie, czerstwe (no dobrze, może z wyjątkiem żartu o weterynarzu i żartu o pierwszej randce). I co najważniejsze, nie może być tak, że przez prawie połowę dwugodzinnej inwazji nie widzimy żadnego kosmity. Dymy i mgła, i niewyraźne strzelające z ogniem robotopodobne cienie jednak nie budują napięcia, ale wywołują ziewanie. Czy chodzi o koszta? Pokazanie choć jednego skromnego kosmity jest aż tak drogie? Oszacujmy: wspomniany już debiut Neilla Blomkampa kosztował 30 milionów dolarów, a Inwazja – 100 milionów. Więc w tym wypadku przysłowie „jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze” zupełnie nie ma zastosowania. To jeszcze nie koniec, bo nie może być tak, że zamiast kosmitów, na których wszyscy czekamy, na ekranie rządzą dzielni marines, którzy nigdy się nie poddają (to epitet w tym wypadku niemal homerycki). Gdybym chciała coś o drużynie dzielnych marines, którzy nigdy się nie poddają, obejrzałabym wreszcie serial Generation Kill. Tu przyszłam oglądać kosmitów, ale dostaję powtórkę z Helikoptera w ogniu. Tak nie może być.

Co być może? Niech już będzie tak, że ich niepisany dowódca Nantz (Aaron Eckhart) ma jakąś smutną i ciężką wojenną przeszłość (jeśli wojenna przeszłość w ogóle może nie być smutna i ciężka), choć zdecydowanie za długo nie wiadomo, jaką. Niech będzie i tak, że towarzyszy mu drużyna dzielnych marines, którzy nigdy się nie poddają i nie muszą jeść śniadań. Ale czemu są oni drużyną tak absolutnie niezindywidualizowaną, że naprawdę trudno ich rozróżnić? Całe szczęście jest tak, że jednego z nich gra Jim Parrack, znowu uroczo zagubiony, ale twardy kiedy trzeba jak Hoytt z serialu True Blood, a drugi ma ironicznego wąsa (Gino Anthony Pesi). Pojawia się też dyżurna kick-ass girl, czyli Michelle Rodriguez (Avatar, Death Proof, Machete). Dobrze, że jest przynajmniej tak.

Z tego, co pamiętam, w filmie o inwazji kosmitów jest tak, że jeśli nie pierwszo-, to drugoplanowym bohaterem są kosmici. Tu są dwaj inni: telewizor i mowa inspirująca do walki. Jest bowiem tak, że jeśli widzowie i dzielni marines chcą się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – muszą to obejrzeć w telewizji. Choć trwa inwazja, a kosmici podobno chodzą po ulicach Los Angeles i niszczą, co się da, to jednak w każdym miejscu, w jakim się znajdziemy, działa przynajmniej jeden telewizor. Telewizor jest potrzebny, bo telewizor to okno na świat. Tylko dzięki niemu dowiadujemy się, że mamy do czynienia z kosmicznymi piratami, którzy na Ziemię przybili, żeby wyssać z niej całą wodę, bo to ich główne źródło energii. Jest tak, że media rządzą, dopóki nie skończy się świat. Jeśli natomiast z ekranu kinowego znika ekran telewizora, pałeczkę przejmuje mowa inspirująca. Bo jest też tak, że Aaron Eckhart do każdego bohatera z osobna wygłasza inspirującą mowę. Przynajmniej pięć razy mówi, że dzielni marines się nigdy nie poddają. Z nostalgią wspominam piękne tradycje Dnia niepodległości, gdzie jest tak, że prezydent Bill Pullman wygłasza jedną, a porządną mowę do wszystkich swoich żołnierzy na raz i ci żołnierze też jakoś się nie poddają. Tak może być, tak powinno być.

Ostatecznie: nie może być tak, że siedem tysięcy znaków na temat filmu było jak wejście na osiem tysięcy metrów nad poziomem morza. Więc powiem krótko: weźcie wy sobie to Los Angeles.


Inwazja: Bitwa o Los Angeles, (World Invasion. Battle Los Angeles)
reżyseria: Jonathan Liebesman,
scenariusz: Christopher Bertolini,
obsada: Aaron Eckhart, Ramon Rodriguez, Cory Hardrict, Gino Anthony Pesi i wielu innych marines,
produkcja: USA,
rok: 2011,
czas trwania: 116 min,
gatunek: Akcja, Sci-Fi,
premiera: 18 marca 2011 (Polska), 8 marca 2011 (Świat),
dystrybutor: UIP

Za seans dziękujęmy CINEMA CITY w Krakowie