Wybitni reporterzy zdradzają, w jaki sposób docierają do swoich rozmówców, na co zwracają uwagę w terenie i jakie cechy, według nich, charakteryzują dobrze napisany reportaż.


Agnieszka Wójcińska
(ur. 1976), z wykształcenia psycholożka. Ukończyła podyplomowe studia dziennikarskie na UW i Polską Szkołę Reportażu. Podawała do stołu w restauracji, sprzedawała plecaki i namioty w sklepie turystycznym, wykładała na uczelni i badała rynek. Dziennikarka "wolny strzelec", jej teksty ukazały się m.in. w "Polityce", "Przekroju", "Gazecie Wyborczej", "Zwierciadle" i "Midraszu". Warszawianka z pochodzenia i przekonania. Uwielbia wielkomiejskość, kino i jazz. Mieszka z mężem na Saskiej Kępie.


MARIUSZ SZCZYGIEŁ

Fragment reportażu Mariusza Szczygła Łowca tragedii


Wtedy E. K., mimo że już zobowiązał się do napisania książki o Pokornym, spontanicznie proponuje, że dodatkowo zwerbuje kilku informatorów w redakcjach.

Tylko że zaraz rozpowiada wszystkim wokół, że jest agentem i chce stworzyć sieć.

(Gdy go za to aresztują – zdrada tajemnicy państwowej – uprze się przy jednym wytłumaczeniu: – Otóż mówiłem, bo chciałem się poczuć kimś lepszym niż ci, którym to mówiłem).

Tylko że o jednym nie mówił wcale: miesiąc po powrocie z Niemiec donosi na kobietę, której łamie tym życie.

Na Žofię V., bogatą wdowę, właścicielkę kamienicy nad Wełtawą obok Teatru Narodowego, która przyjmowała u siebie wysokich funkcjonariuszy SS . Ponieważ krążą o nim pogłoski, że jest zachodnim agentem, kobieta sama go odnajduje i prosi o pomoc w ucieczce. Chciałaby zniknąć z Czechosłowacji najdalej w ciągu miesiąca. Uważa, że będzie sprytniejsza od Idy L. – opisanej właśnie w prasie – którą zatrzymano z 3,4 kg dwudziestodolarowych złotych monet przyklejonych do biustu plastrem opatrunkowym.
K. F. obiecuje jej pomóc i jedzie wyjawić to majorowi.

Pokorný aż podskakuje z radości, że opłacał mu się dobry uczynek wobec K. F., że chodzi o wielki przypadek, który przyniesie mu chwałę, i że rano Žofię V. zamkną.

Tylko że jeszcze tego samego wieczoru K. F. idzie ją ostrzec.
Spotykają się w kawiarni. „Miałem wyrzuty sumienia – wyzna późinej – i poradziłem jej, aby uciekła natychmiast, a nie za miesiąc. Powiedziała, że nie ma jeszcze dość uzbieranej biżuterii, i wyszła. Jakby w ogóle faktu, że jutro ją zamkną, nie przyjęła do wiadomości”.
Zostaje aresztowana o świcie. Tydzień później połyka w areszcie truciznę i umiera.

Eduard Kirchberger urodził się w Pradze w roku 1912.
W tym samym czasie i w tym samym mieście powstała pierwsza na świecie kubistyczna rzeźba ludzkiej głowy*.
Te dwa fakty nie mają ze sobą nic wspólnego.
Niemniej E. K / K. F. to osobowość kubistyczna. Jeśli w kubistycznym obrazie płaszczyzny są załamywane przez niezliczone krawędzie, to w jego życiu takimi krawędziami są kolejne „tylko że”.
Wszystko, co przez chwilę pewne, zaraz zmienia kierunek.
Jego osobowość – jak przedmiot lub postać w kubizmie – jest w stanie wielokrotnego załamania.
Może by nie była, gdyby nie strach.

* Stworzył ją rzeźbiarz Otto Gutfreund.


Metafyzicky orgasmus – z Mariuszem Szczygłem rozmawia Agnieszka Wójcińska


Agnieszka Wójcińska: Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, powiedział pan, że Łowca tragedii to pierwszy reportaż kubistyczny. Zaintrygowało mnie to. Co miał pan na myśli?

Mariusz Szczygieł: Bohater tego tekstu jest jak postać w kubizmie. Gdy zbierałem o nim materiał, codziennie znajdowałem nową prawdę na jego temat, która zaprzeczała poprzednim, co chwila ukazywała mi jego życie z innej strony. Kubizm też chce pokazać przedmiot równocześnie z różnych stron. W trakcie pracy nad tym tekstem w Pradze poszedłem na wystawę rzeźby kubistycznej i dowiedziałem się, że pierwsza rzeźba ludzkiej głowy w tym stylu powstała właśnie tam w roku 1912. Uświadomiłem sobie, że mój bohater urodził się w tym samym roku i w tym samym mieście. Pomyślałem – ale zbieżność! On jest kubistyczną postacią. Nie można ogarnąć go w całości. W kubizmie mamy krawędzie, więc z miesiąc biedziłem się, szukając sformułowania, które w tekście byłoby najlepszym ich ekwiwalentem.

I znalazł pan „tylko że”.


Był biały.
Tylko że był czarny. Tylko że w ogóle nie był ani biały, ani czarny, bo był czerwony. Tylko że nie był czerwony… – tak mniej więcej wyglądał ten schemat. Co kilka akapitów  pojawiało się nowe „tylko że” i prowadziło w nową stronę. Uważam ten tekst za najlepszy w książce Gottland, w ogóle za najlepszy tekst, jaki w życiu napisałem.

Powiem szczerze, że kiedy pierwszy raz czytałam ten reportaż w „Dużym Formacie”, trochę mnie to obsesyjne powtarzanie „tylko że” zaskoczyło. Zastanawia mnie też, jak pan trafił na tę historię, zważywszy, że bohater zmarł w 1983 roku, a nie jest obecnie zbyt znaną postacią.

Mówi się, że tematy leżą na ulicy. Otóż kryją się też w gazetach i księgarniach. Kiedy jeżdżę do Czech, zachodzę do księgarni i przeglądam przypadkowe książki. Pewnego razu jedna przyciągnęła mnie swoim tytułem Operacja wykluczenia, operacja zastąpienia. Dotyczyła akcji usunięcia z kultury czeskiej po dojściu komunistów do władzy wszystkich pisarzy literatury trzeciorzędnej – autorów romansów, kryminałów, powieści detektywistycznych, horrorów. Na ich miejsce weszli nowi autorzy, którzy tworzyli literaturę nawet nie klasy B, ale chyba D albo Z, za to w socjalistycznym duchu.

Co szczególnego było w tej książce?


Znalazł się tam mały rozdzialik o „pisarzu, który wykluczył i zastąpił sam siebie”. Dotyczył autora, który po wojnie zmienił sobie imię i nazwisko. Przed wojną pisał o czarownicach, biesach i potworach czających się w pieczarach, potem zaczął pisać o agentach imperializmu czających się w piwnicach. Stworzył w Czechosłowacji pierwszą socrealistyczną powieść. Kiedy Instytut Literacki w Pradze prosił go o uzupełnienie życiorysu, nie przyznał się do przedwojennej twórczości. Wcześniej w tym, co pisał, było widać miłość do demokracji, a niechęć do komunizmu. Po wojnie stał się kochankiem komunizmu. Tak skutecznie wyrzekł się swojej przeszłości, że nawet niektóre słowniki literackie przez długi czas odnotowywały dwóch pisarzy – Eduarda Kirchbergera przed wojną, a Karela Fabiana po wojnie, nie łącząc ich w jedną osobę. On, proszę pani, nawet podpisywał się dwoma charakterami pisma! Zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłem, że to będzie mój temat.

Jak [jego] córka zareagowała na pana zainteresowanie ojcem?

Miał dwie córki, druga mieszka w Niemczech. Obie bardzo się ucieszyły. Urodziły się po wojnie, nie miały pojęcia, co było prawdziwą przyczyną przemiany ojca, kochali się, ale niewiele o nim wiedziały. Zresztą dziś on jest pisarzem kompletnie w Czechach zapomnianym. Wróciłem do Polski i zaczęła się moja typowa udręka: pojawiły się wątpliwości, czy w ogóle warto o tym pisać.

Warto było zaryzykować…

Postanowiłem, że nie wezmę pieniędzy z redakcji, tylko pojadę na własny rachunek. Bałem się, że nic nie przywiozę, a forsę będę musiał oddać. Mój  urlop w Pradze polegał na zbieraniu materiału do tej opowieści. Zacząłem chodzić do bibliotek, archiwów. Nagle okazało się, że to, co wiedzieliśmy ja i rodzina, to nic wobec tego, czego się dowiaduję. Bo mój bohater ma na koncie rzeczy przerażające. Nie tylko sam zgłosił się do SB, żeby donosić, ale też od razu złożył donos na kobietę, którą przez to aresztowano i która po tym aresztowaniu popełniła samobójstwo. Następnego dnia dogrzebałem się, że jak tylko na nią doniósł, zaraz poszedł ją ostrzec, żeby natychmiast wyjeżdżała, bo ją zamkną. Nie posłuchała go. Z dnia na dzień okazywało się, że łańcuch jego sprzecznych zachowań jest nieprawdopodobny. Że jak tylko coś zrobi, to natychmiast ta rzecz zamienia się w swoje zaprzeczenie. Jego życie zmienia kierunek, jak płaszczyzny w kubizmie.

Powiedział pan o tym jego córkom?

Spotykałem się co drugi dzień z córką z Pragi, która była zachwycona, że piszę – jak mówiła – książkę o tacie. Robiła mi naleśniki, zupy. Przez trzy, cztery godziny dziennie rozmawialiśmy o różnych rzeczach i o nim właśnie. Kiedy tylko wracałem z archiwum, pytała mnie: „Czego pan się już dowiedział o tatusiu, niech mi pan powie natychmiast”.

I co pan zrobił?

Na początku nie wiedziałem, jak się zachować, więc pierwszego dnia powiedziałem, że nic nie mam. Nie chciałem jej oszukiwać, tylko obawiałem się, że przestanie ze mną współpracować. Zabroni mi pisać o ojcu. Z drugiej strony nie chciałem, żeby moje wizyty u niej były nieustannie podszyte hipokryzją. Postanowiłem, że zdradzę jej tylko jedną drobną prawdę negatywną, jako eksperyment.

No i co ona na to?

Jest takie fajne czeskie określenie „nasadit brouka do hlavy”. Powiedziała tylko, że wsadziłem jej do głowy robaka, który będzie drążył jej myśli. „Proszę mi nic więcej nie mówić. Mam już tego myślenia na cały miesiąc”. A ja miałem znacznie więcej dobijających informacji o ojcu. Postanowiłem o tym nie wspominać, tylko napisać tekst. Spotkałem się z córką z Niemiec, jej też nic nie mówiłem. Czy to się da zrozumieć? Że reporter czasem gra? Człowiek był fascynujący, a one mogły natychmiast ukrócić całe to przedsięwzięcie. Tylko że ja mam jedną cechę nieznośną, czasem nawet dla mnie samego. Nie umiem nie być wobec ludzi okej. Uznałem, że kiedy już napiszę, to zanim wydrukuję materiał w Polsce, przetłumaczę go na czeski i wyślę im obu. Nie wiedziałem, co się stanie potem. Bałem się, że będą mnie szantażowały emocjonalnie, żebym tego nie drukował. Napisałem tekst, dałem do roboczego tłumaczenia, wysłałem i dostałem z nerwów rozwolnienia. Następnego dnia od córki z Niemiec przyszedł mejl w imieniu ich obu.

Co napisała?

Jak zobaczyłem ten mejl, pomyślałem: Nie otwieram. Zauważyłem, że tytuł mejla brzmi „Wspaniale.doc”. Przypuszczałem, że to ironia. Mam ten list. 17 marca 2006: „Miły Mariuszu. Przeczytałam pana tekst raz, dwa razy, cztery razy, aż miałam uderzenie ciśnienia do głowy. Wybrał pan o tacie to dobre i to straszne. I to straszne jest wytłumaczalne. A z mojego punktu widzenia – to jest do usprawiedliwienia. Albo przynajmniej do zrozumienia. Wielkie dzięki za to, że pan tatę wskrzesił w całej jego życiowej tragedii. I że zrobił pan właśnie to, a nie go ukamienował”. Poczułem, że to jest właśnie idea reportażu – reporter ma zrozumieć, nie osądzać. One doceniły tę pracę. Na koniec córka wspomina, że nie chciałaby stracić ze mną kontaktu i zaprasza do swojego domku letniskowego na węgierskiej wsi.

A wydrukowałby pan ten tekst, gdyby córki zaprotestowały?

Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Poświęciłem ich ojcu sporo pracy i wyraziły zgodę, żebym badał jego życie. Taka zgoda nie jest potrzebna formalnie, bo on był postacią publiczną i mam prawo się nim zajmować. Ale mimo to była dla mnie ważna.

Bohaterowie Gottlandu to Czesi. Jak się panu rozmawia z naszymi sąsiadami?

Zawsze na początek opowiadam szczerze o swojej miłości do ich kraju i języka. Ogromnie lubię czeski, jest dla mnie jak muzyka i dreszcz mi od niego przebiega po plecach. Żeby otworzyć Czechów, którzy są troszkę zdystansowani wobec obcych, mówię, że jak słyszę czeski, dostaję orgazmu metafizycznego – „metafyzicky orgasmus” i to ich po prostu rozkłada, są moi.

Co pan ma na myśli, mówiąc, [że z pomysłem na reportaż trzeba się zmierzyć w nieoczywisty sposób, przyjrzeć się tematowi] „inaczej”?

Zapytano Jana Saudka, wielkiego czeskiego fotografa XX wieku, jak on to robi, że zawsze wychodzą mu dobre zdjęcia. Odpowiedział, że każde zdjęcie musi być zaskoczeniem. I on pokazuje widzom tylko te, które są zaskakujące. Zdjęcia oczywiste wyrzuca. Tak samo w reportażu. Każdy nowy akapit musi zaskoczyć, każdy rozdzialik – nie wystarczy, by tekst skończył się jakąś puentą. Tak trzeba gospodarować materiałem, żeby znaleźć te zaskakujące momenty i nimi czytelnika świadomie obdarowywać. Nie można wszystkiego zdradzać na początku. Lubię sączyć, rzucać urywkami, żeby przyciągnąć czytelnika. Teraz przy każdym tekście, który piszę, marzę, aby czytelnik miał poczucie, że czyta kryminał, choć z kryminałem nie ma on nic wspólnego. Z zebranego materiału wykorzystuję ze dwadzieścia procent. Nie można pisać wszystkiego, co się wie. Nie można zadowalać się pierwszymi rozmówcami, których się spotka, i pierwszymi wypowiedziami, jakie się usłyszy. Przepraszam, to są chyba banały dotyczące pisania, może nie ma sensu zanudzać nimi czytelników. W każdym razie chodzi o spojrzenie odmienne niż powszechne. Na przykład zdarzyło mi się zestawić w jednym z moich tekstów całe życie starszej kobiety z jednym dniem chłopca (Film się musi kręcić w Gottlandzie). Wydaje się to karkołomne, ale wyszło. Reportaż o przyzwoitej lekarce, która leczy oparzenia – taka pozytywna historia by mnie zemdliła już przy zbieraniu materiału. Reportaż o osiemnastolatku, który popełnił samobójstwo, bo nie wytrzymywał zła tego świata, byłby jakąś kliszą o młodym samobójcy. A połączenie tych dwóch historii w jedną – kiedy zorientowałem się, że mają tylko jeden i aż jeden punkt styczny, choć ta pani i chłopiec nigdy się nie poznali – dało nową jakość. Trzymanie się faktów i jednocześnie nadawanie temu formy literackiej jest oczywiście cholernie trudne. Ale musi być i prawdziwie, i pięknie.

A jakie stosuje pan strategie uwodzenia [czytelnika]?

Jestem miłośnikiem formy jako wartości w ludzkiej kulturze. Jestem przekonany, że forma nadaje rzeczom i ludziom godność. Tu się różnimy z Małgorzatą Szejnert, która często powtarza: „Nie każcie mi mówić o formie reportażu, forma w reportażu jest rzeczą wtórną, co można powiedzieć o formie?”. Dla niej ważna jest treść i to, co chce przekazać. Uważa, że reportażowi nie przystoi strojenie się w piórka. A ja o formie mógłbym rozprawiać godzinami. Kiedy kupuję jakąkolwiek książkę, najpierw zwracam uwagę JAK, a nie o czym jest napisana. Oczywiście zdarza się forma prościutka – monolog jakiś – która może robić ogromne wrażenie. Są tematy, które żądają skromności. Jak na przykład reportaż, który swoją treścią zrobił na mnie największe wrażenie w życiu. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i przeczytałem w podziemnym wydaniu reportaż Hanny Krall o Annie Walentynowicz Ludzie może i nie są źli. Historia ubrana w skromniutką sukienkę z kilkoma plisami tylko. Proszę go przeczytać, monolog Anny Walentynowicz to sukienka, a zdania od Krall to takie fałdy, które mają uwypuklić niektóre miejsca.

Opisać coś oryginalnie – łatwo powiedzieć. Gdzie warto szukać inspiracji?

Tłumaczę studentom – jeśli nie masz pomysłu, jak napisać, pójdź do kina na kilka filmów i zobacz, jak filmowcy traktują czas, akcję, czyjś życiorys, ile biorą z całości czyjegoś życia. Uważam, że kino może bardzo pomaga reporterowi. Gdy zaczynam pisać tekst, wyobrażam sobie, że jest to film rozpisany na słowa.



Mariusz Szczygieł (ur. 1966)
Absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczął zaraz po maturze w tygodniku „Na przełaj”. Od 1990 roku związany z „Gazetą Wyborczą”, od 2004 roku jest redaktorem dodatku „Duży Format”. W latach 1995–2001 prowadził talk-show „Na każdy temat” w telewizji Polsat. Wydał książki: Niedziela, która zdarzyła się w środę (Warszawa 1996), Gottland (Wołowiec 2006), Kaprysik. Damskie historie (Warszawa 2010), Zrób sobie raj (Wołowiec 2010). Stworzył antologię 20. 20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła (Wołowiec 2009). Za książkę Gottland, przełożoną już na dziesięć języków, otrzymał m.in: Nagrodę Czytelników w konkursie Nike 2007, dwie Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej – Książka Miesiąca i Książka Roku, Nagrodę im. Beaty Pawlak, Prix Amphi we Francji oraz Europejską Nagrodę Literacką – Najlepsza Książka Europy 2009. Za podejmowanie tematów czeskich został nagrodzony przez Polskie Radio nagrodą Melchior 2004, a przez rząd Republiki Czeskiej nagrodą Gratias Agit (2009). Na Uniwersytecie Warszawskim prowadził autorskie seminaria warsztatowe z reportażu. Wspólnie z Bożeną Dudko był pomysłodawcą koncepcji Kolekcji Ryszarda Kapuścińskiego i jej redaktorem (Wyd. Agora 2008). Razem z Pawłem Goźlińskim i Wojciechem Tochmanem założył Instytut Reportażu (2009), Księgarnię Reporterów Wrzenie świata w Warszawie oraz Polską Szkołę Reportażu. Mieszka w Warszawie, ale duchem – jak mówi – w Pradze.



Fragment wywiadu pochodzi z książki Agnieszki Wójcińskiej Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami, Wydawnictwo Czarne, 2011.

Fragment reportażu pierwotnie opublikowano pod tytułem Łowca tragedii, „Duży Format”, 20 marca 2006 r.; copyright Agora S A.

RECENZJA KSIĄŻKI