Najpierw tytuł: Władcy umysłów. Jak to się w ogóle mogło stać? Od kiedy adjustment (ang. korekta, poprawka) oraz bureau (ufam dedukcji czytelników) oznaczają władców oraz umysł? Od… nigdy? Zatem ogłaszam i ostatecznie uznaję to za oficjalne: zasadą jest, że polski tytuł amerykańskiego filmu nie może brzmieć po prostu i adekwatnie. Tutaj zamiast zgrabnego, eleganckiego, nienarzucającego się Biura Korekt (ten termin zastosował tłumacz filmu w jego treści), mamy demonicznych, totalitarnych, patetycznych Władców umysłów. W tej sytuacji pozostaje się cieszyć, że jednak dystrybutor nie puścił oka do widza i nie naciągnął tytułu aż po Włatców ómysłuf. Oto zatem pierwsza korekta.

Później trailer: Cytuję to, co w nim napisano: Życie jest serią wydarzeń. Ten człowiek (cięcie – Matt Damon). To spojrzenie (cięcie – Emily Blunt). Te chwile (cięcie – dyskoteka). Wszystkie wydarzyły się zgodnie z planem. Ich planem (cięcie – Pan w Kapeluszu). Jeśli wierzysz w wolną wolę, jeśli wierzysz w przypadek, jeśli wierzysz w wybór – walcz o nie. Matt Damon. Emily Blunt. The Adjustment Bureau. W kinach. Czy tylko ja mam wrażenie, że brzmi to wszystko jak z romantycznej komedii, najchętniej o i dla młodzieży? Takiej, gdzie ktoś, zapewne jacyś rodzice, zaplanował los jakimś dzieciom, ale jednak owe dzieci postanowiły, niechybnie wierząc w swą wolną wolę i prawo samostanowienia, się zbuntować? I walczyć o tę wolną wolę, ten przypadek i ten wybór? Idźmy dalej, bo to być może za mała podstawa do żądania drugiej korekty.

Teraz scenariusz i reżyseria: Nie mogąc uwierzyć, że scenariusz debiutującego w roli reżysera George’a Nolfiego (wcześniej scenarzysty na przykład Ocean’s Twelve) powstał w oparciu o opowiadanie Philipa K. Dicka, postanowiłam sięgnąć po literaturę, czyli napisaną w 1954 roku Ekipę dostosowawczą (The Adjustment Team). Uczucia, jakie zwyczajowo wzbudza twórczość Dicka, to mieszanka najwyższej próby niepokoju, grozy i konfuzji. I owszem, zarówno bohater opowiadania, Ed Fletcher (rozumiem, że David Norris w 2011 roku brzmi lepiej), jak i czytelnik na poczynania Ekipy dostosowawczej, zwał jak zwał, reaguje w ten właśnie sposób.
Na film – zdecydowanie nie. Scenariusz tylko ociera się o fabułę opowiadania Dicka, przejmując jego bardzo ogólne koncepty. George Nolfi w swym debiucie BARDZO CHCE pokazać, że jest w stanie zrobić film o wszystkim. Niepokojąca fantastyczno-naukowa fabuła Dicka to za mało. To ma być film o tak zwanym życiu. Nolfi postanawia więc, że będzie to film sensacyjno-fantastyczno-romantyczno-metafizyczny. Jego realizacja polega na, nomen omen, wprowadzaniu korekt do fabuły opowiadania. Na różnych poziomach. Weźmy na przykład postać pracującego dla Ekipy czarnego psa, który ma w odpowiednim momencie zaszczekać na Eda Fletchera, co pociągnie za sobą odpowiednią lawinę wydarzeń. To motyw nasilający atmosferę konspiracji – szpiedzy są naprawdę wszędzie, nie ufaj nikomu. Lecz ku mojemu wielkiemu zdziwieniu to zadanie, rola kamyka uruchamiającego lawinę wydarzeń, zostaje w filmie przydzielona nie psu, lecz… jedynej czarnoskórej postaci na ekranie – Harry’emu (Anthony Mackie), który z poruczenia Biura zajmuje się sprawą Davida Norrisa. Jak to odczytywać? Czy uruchomić argumenty z arsenału politycznej poprawności (w angielskim, no właśnie, CORRECTness)? Opuśćmy na to zasłonę milczenia i idźmy dalej, bo dalej niż takie „błahostki” sięgają Nolfiego plany wewnątrz planów w planach.

Sami urzędnicy Biura Korekt u Dicka są jedynie zarysowani: to ekipa w białych fartuchach ścigająca bohatera oraz wyższy urzędnik, który wyjaśnia mu istotę i cele działania całej instytucji oraz jej rolę dla świata, historii i ludzkości. W filmie Nolfiego, który, rzecz to pewna, oglądał serial Mad Men, są przede wszystkim panami w tweedowych szarych garniturach, blezerach, kamizelkach, z nieodłącznymi kapeluszami, które nie tylko niewątpliwie dodają im szyku, ale pełnią i inną, naprawdę fajną i magiczną funkcję. Przy tym nadal, z wielką elegancją, strzegą ścieżek przeznaczenia. Ta korekta akurat wychodzi filmowi na dobre, bo świat urzędników, których pracownicze obowiązki można by usytuować gdzieś między kuratorem a aniołem stróżem, to mocno sformalizowany i biurokratyczny za-świat w najlepszym stylu. By do niego wejść, trzeba wiedzieć, gdzie są drzwi, a dzięki owym wejściom-wyjściom można również wygodnie skracać sobie drogę przez Nowy Jork, co przydaje się w scenach bardziej sensacyjnych. To pewnie nie jest zamierzony efekt, lecz mnie koncept ten kojarzy się z supermocą Ramony Flowers – superdziewczyny komiksowego/filmowego Scotta Pilgrima. Świat urzędników oraz ich ingerencje w ludzką rzeczywistość i losy, choć niepokojące (w trybie: „ale mi się wydawało, że naprawdę mam wolną wolę”!), w pierwszej połowie trzymają film w ryzach.

Sensacja i science-fiction to jednak za mało. George Nolfi, ambitnie chcąc pożenić Dicka z melodramatem, gdzie się tylko da, wmontowuje w scenariusz to, co Hollywood oprócz wybuchów kocha najbardziej – proces produkcji pary. David i Elise w pierwotnej wersji Planu stworzonej przez Prezesa Biura Korekt byli sobie przeznaczeni. Później jednak nastąpiła Korekta, a Plan ich życia został zmieniony. Para będzie, ale produkowana w innej konfiguracji. Jednak jako że to miłość MUSI wszystko zwyciężyć, tam, gdzie Plan nie może, Przypadek przejmuje stery i wspomaga ją swym silnym ramieniem. Reprezentujący Plan urzędnicy Biura mają konstrukcję pary uniemożliwić i zablokować. Zerkając do swoich notatników z misternymi pulsującymi wykresami (świetnie się je ogląda), nieustannie korygują rzeczywistość. Jedynie Harry sprzyja bohaterom (znał niegdyś ojca Davida, jest emocjonalnie związany ze sprawą) i nie uważa, że Elise ma na przyszłego senatora z Brooklynu wpływ zły i hamuje pisany mu pęd ku wielkości. Harry uśmiecha się, podczas gdy inni agenci w uroczy sposób załamują ręce nad perypetiami miłosnymi i biadają: „Jeśli oni teraz się pocałują, cały plan pójdzie na marne!” To wszystko nawet dobrze się ogląda, ale zagęszczenie romansu niestety sprawia, że film w drugiej połowie zaczyna rozłazić się w szwach. Niteczkę, która doprowadza do ostatecznego sprucia materiału fabularnego, pociąga wciśnięty jakby na siłę wątek metafizyczny. Kolejna korekta: okazuje się, że mniej jednak oznacza więcej.

I w końcu obsada: Nie ma tu nic do korygowania. Matt Damon jako David – młody polityk, który nie jest cały zrobiony ze złota i amerykańskiego snu, lecz ma i przeszłość (bijatyka, noc w areszcie, pokazanie pupska po pijaku na imprezie), i charyzmę (vide: przemówienie w noc wyborów), i przyszłość – nie rozczarowuje. Jego Norris najlepiej wypada w parze z Elise graną przez Emily Blunt – iskrzy między nimi, oj, iskrzy, jest chemia i kibicujemy, żeby im się udało. Nolfi podpina swoją historię pod to, co ostatnio bardzo nośne, i z Elise robi awangardową baletową tancerkę, ale wybaczamy mu to.

A teraz chwila, na którą wszyscy czekali, czyli drugi plan – Srebrny Lis, jedyny i niepowtarzalny John Slattery (Roger Sterling z Mad Men!) w roli urzędnika Richardsona. Szyk, klasa, szarmanckość. Człowiek stworzony do chodzenia w szarym garniturze. Rolą Richardsona jest skorygowanie nieudanej korekty Harry’ego (właśnie tak). Jest postacią groźną i poważną, lecz w gruncie rzeczy dobrotliwą i zdziwioną ludzką determinacją w walce o szczęście. Lecz nawet on w połowie filmu zauważa nadciągające mu prosto w twarz widmo wymiaru duchowego. Oddaje więc kuratelę nad sprawą Norrisa niewzruszonemu jak skała urzędnikowi do zadań specjalnych, Thompsonowi, o wiele mówiącym pseudonimie Młot (Terence Stamp) – i znika. Doskonale go rozumiem, to dosyć bolesne patrzeć, jak całkiem rzetelny plan, zwany potocznie scenariuszem, wypada z torów i na oślep zmierza ku czołowemu zderzeniu z tanią metafizyką. Za późno na korekty, tu pomóc mogłoby tylko Rekalibrowanie. Pamiętacie flesz z Facetów w czerni…? Mniej więcej takie skutki przynosi działanie Rekalibratora, w opowiadaniu Dicka (och, 1954 roku!) przypominającego odkurzacz.

Reasumując: Zliczywszy postulowane korekty, mocą nadaną mi przez Biuro stwierdzam, że należałoby lekko skorygować George’a Nolfiego, by powrócił na ścieżkę sprawnego scenarzysty (ma na koncie scenariusz do Ocean’s Twelve, całkiem nieźle). Mam słabość do rokujących debiutantów, więc metafizyczne potknięcie uznaję za sprawkę Przypadku. Chwilowo odraczam Rekalibrację.


Władcy umysłów
(The Ajdustment bureau)
scenariusz i reżyseria: George Nolfi,
na podstawie opowiadania Philipa K. Dicka Adjustment team (Ekipa dostosowująca),
grają: Matt Damon, Emily Blunt, John Slattery, Anthony Mackie, Terence Stamp i inni,
gatunek: thriller, romans, sci-fi.,
kraj: USA,
rok: 2011,
czas: 106 minut,
premiera: Polska i USA – 4 marca 2011,
UIP