Sukces doskonale przyjętej Polichromii – debiutanckiej powieści Jodełki – opierał się na obiecującym pomyśle połączenia dwóch pasji autorki. Pierwsza z nich to historia sztuki, druga – powieści kryminalne. Podobnie jak wielu miłośników tego gatunku literackiego, Jodełka postanowiła spróbować swoich sił jako pisarka i odniosła niespodziewany sukces. Poprzeczka została zawieszona wysoko. Co można więc powiedzieć o jej drugiej powieści?

Fabuła Grzechotki zawiązuje się wokół podejrzanej o dzieciobójstwo Edyty Skomorowskiej, która po porodzie znalazła się w szpitalu z wielką luką w pamięci. Nie wie, co stało się z jej dzieckiem. Sprawą interesuje się policja i psycholożka – Weronika Król. Ta ostatnia jest centralną postacią powieści i jedną z niewielu, o których można dowiedzieć się czegoś więcej: jest po rozwodzie, mieszka pod Poznaniem w towarzystwie kotki o imieniu Pomyłka, czasem nadużywa wina i papierosów, nie pija zaś kawy – od lata, kiedy to prawie połknęła dwie utopione w niej muchy. Mówiąc krótko: w miarę szalona, dość romantyczna, ponadto obdarzona wyjątkowo zaczepnym i wybuchowym temperamentem. Weronika żyje w cieniu traumy od czasu, gdy urodzone przez nią dziecko zmarło niedługo po porodzie. Jak nietrudno się domyślić, szybko zaczyna współczuć Edycie i postanawia jej pomóc.

Śledztwo na własną rękę podejmuje również koleżanka Weroniki – Gośka Stantz, która po rozstaniu z mężem marzy o zrobieniu kariery dziennikarskiej, a swojej szansy upatruje właśnie w opisaniu sprawy Edyty i jej zaginionego dziecka.
Jest przy tym uparta i nie cofa się przed niczym. Gośka spełnia w powieści rolę nowobogackiej idiotki, z której można dworować sobie do woli. Ku pokrzepieniu. Mimo to, o ironio, zachodzi naprawdę daleko, choć jej losy bynajmniej nie skończą się happy endem. Dworować można sobie również – a może powinienem napisać: należy – z niemal wszystkich pojawiających się w Grzechotce mężczyzn. Z rosnącym zainteresowaniem odnotowywałem pomysłowość autorki w dyskredytowaniu męskich postaci: niewierni mężowie, łysiejący nieudacznicy, niscy prezesi gapiący się w biusty swoich pracownic, zdemoralizowani lekarze, kryminaliści, przegrani alkoholicy. To chyba nie przypadek?

Nie brakuje w Grzechotce wątku romansowego – Weronika oraz policjant, któremu nasza choleryczka dość niechętnie pomaga w prowadzeniu śledztwa, ni stąd ni zowąd padają sobie w ramiona. Mam wrażenie, że historia romansu, która zbliża powieść Jodełki do rejonów popularnej literatury kobiecej, odstaje od całości i została wprowadzona nazbyt automatycznie. Jednak jakkolwiek byśmy nie narzekali, jedno trzeba przyznać: autorka dysponuje świetnym wyczuciem konwencji. Wykorzystuje na przykład jeden z ulubionych chwytów autorów powieści kryminalnych, którym jest analiza znalezionej na podeszwach butów ziemi, odsyłającej do konkretnego, ma się rozumieć, kluczowego dla przebiegu akcji, miejsca. Innym przykładem, potwierdzającym znajomość wymogów gatunku, może być wprowadzenie do narracji tajemniczych fragmentów opowieści o żmii. Za ich pomocą autorka przez większą część powieści wodzi czytelnika za nos, sugerując, że mają znaczenie metaforyczne i że to w nich objawi się w końcu sekret intrygi. Mnie osobiście wprawiły raczej w zakłopotanie sporym potencjałem grafomanii (by nie pozostawać gołosłownym, cytuję próbkę: Żmija otworzyła czerwonobrązowe oko, pokazując pionową źrenicę. Ale niewiele widziała. Językiem wciągnęła rzeczywistość). W zasadzie mają one raczej luźny związek z fabułą (konia z rzędem temu, kto odgadnie, jaki). Dopiero w finale powieści okazuje się, po co autorka wplatała w nią rzeczone fragmenty...

Pomimo wykorzystania pewnych bardzo charakterystycznych dla kryminału zabiegów książkę Jodełki można traktować równie dobrze jako powieść sensacyjną, która wszystkie środki koncentruje na utrzymaniu napięcia na odpowiednio wysokim poziomie. Mniej uwagi poświęca się tu samemu procesowi poznawania kolejnych ważnych dla przebiegu śledztwa faktów (co w końcu w znacznej mierze definiuje klasyczny kryminał, a do miana takiego, jak się zdaje, pretenduje Grzechotka?), chcę wierzyć, że nie przez zwyczajne zaniedbanie. Sporą rolę ma za to przypadek, co w odniesieniu do autorki powieści kryminalnej musi wzbudzać podejrzenia o pisarską niemoc. Na przykład główny czarny charakter odnajduje się w kartotece policyjnej, a tym samym trafia do kręgu podejrzanych właściwie na zasadzie deus ex machina, bo innego wyjaśnienia nie znajduję (jeśli istnieje, to go nie zauważyłem). Można też zgłaszać pewne zastrzeżenia pod adresem wierności charakterystyki tu i ówdzie przewijającego się półświatka (czy naprawdę agresywna, zapijaczona ulicznica musi używać pod adresem prowadzącego ją policjanta wyzwiska głupol?).

Grzechotka nie jest książką istotną. Ani nie ujmuje wiele autorce, ani nie dodaje niczego, co mogłoby sceptyków przekonać do jej pisarstwa. Brakuje tu tego, co miało stać się znakiem rozpoznawczym Jodełki – wątków związanych z historią sztuki (jeżeli nie liczyć kilku raczej konwencjonalnych nawiązań do dzieł konkretnych malarzy), choć z drugiej strony nie wiem, czy ta szufladka, do której automatycznie chciałoby się wrzucić pisarstwo autorki Polichromii, nie została otwarta zbyt pochopnie. Mimo moich żalów wierzę, że Joanna Jodełka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Grzechotkę czytam bardziej jako wprawkę, potwierdzającą dobre czucie konwencji, które niestety nie przekłada się w tym przypadku na jakość. Proponuję potraktować tę powieść ulgowo, na prawach debiutu, z których pisarka, zaliczając mocne wejście Polichromią, nie musiała za pierwszym razem korzystać.

Joanna Jodełka, Grzechotka
WAB, 2011

PRZECZYTAJ FRAGMENT KSIĄŻKI