I oto mamy film, w którym Thurman rzeczywiście jest rozdwojona! W cywilu zakompleksiona Jenny Johnson, na służbie niezniszczalna G-Girl, dzieli udrękę wszystkich superbohaterów: samotność. Jest inna, mocniejsza, lepsza – więc cierpi, a rozpacz zagłusza ciągłą aktywnością. Tak samo było z Batmanem, Spidermanem i mnóstwem innych. Dobro, które czynią na co dzień, nie zbliża ich ani na milimetr do drugiego człowieka, a wręcz przeciwnie: utrudnia wszelką intymność.
O ile więc pociski odskakują od piersi G-Girl jak od policyjnej tarczy, o tyle serce bijące w środku mięknie i topnieje, kiedy pojawia się ów ktoś, kto pragnie poznać Jenny dla niej samej.
I wtedy się zaczyna. Moja super eksdziewczyna zadaje pytanie, które w innych historiach o superbohaterach zazwyczaj było pomijane, a mianowicie: czy wielka siła nie rodzi wielkiej pychy? A wielka pycha: wielkiej kapryśności? Innymi słowy: do czego zdolny jest człowiek zdolny do wszystkiego, kiedy idzie o wojnę płci?
Superbohaterowie toczyli już tak wiele wojen, że zapomnieliśmy o tej podstawowej (kto wie, czy nie najciekawszej). I oto Reitman zdaje nam raport z pierwszej linii frontu, to znaczy ze starcia: kobieta porzucona versus mężczyzna porzucający, gdzie fizyczne możliwości tej pierwszej wyniesione zostały do dziesiątej potęgi.
Jedną z najbardziej przerysowanych – a zarazem dziwnie przerażających – scen w historii dreszczowców była ta z Fatalnego zauroczenia (1987), w której Glenn Close gotuje królika należącego do dziecka Michaela Douglasa (drania, który wykorzystał ją i porzucił). Film Lyne’a był mroczną projekcją męskiego lęku przed kobietą jako silnym podmiotem; Reitman nakręcił pean na jej cześć. Scena, w której G-Girl w akcie zemsty wrzuca do sypialni bohatera (dzielonej już z kim innym) kilkumetrowego rekina, odeśle wszelkie Lyne’owskie straszydła na trwałe do lamusa. Absurd tego momentu i przeczucie głębokiej prawdy emocjonalnej, jaka się za owym absurdem kryje, są przeszywające.
Reitmanowi udało się pokazać – by tak rzec – Umę Thurman w stanie czystym: kobietę, w której ból przeradza się w gniew i eksploduje z siłą wodospadu. Tarantino był bardziej subtelny, ale moim zdaniem Reitman prześcignął go, jeśli chodzi o zdroworozsądkową dosadność: obraz Umy unoszącej się w powietrzu, wywijającej gigantycznym rekinem i wołającej: „I hate you, Matt!” jest jednocześnie dowcipem i strzałem w dziesiątkę – oto bowiem dane jest nam obserwować istotę kobiecego gniewu: uzasadnionego i bezcelowego, słusznego i śmiesznego, przesadzonego i niewystarczającego zarazem.
Gdyby rolę Jenny/G-Girl zagrał ktokolwiek inny, te znaczenia zapewne w ogóle by nie wybrzmiały. Tymczasem dzięki Thurman Moja super eksdziewczyna uzyskuje walor wieloznaczności bardzo rzadki w kinie popularnym – trudno mianowicie powiedzieć, kto tu ostatecznie tryumfuje. Nie wypada zdradzać zakończenia, poprzestańmy więc na ogólnikach: o ile w każdej dziewczynie kryje się G-Girl, na którą jej wybranek może tylko popatrzeć, jak odlatuje na ratunek cywilizacji, o tyle od czasu do czasu niezbędne jest zwycięstwo mężczyzn właśnie, by równowaga została zachowana.
Przesłanie tego filmu nie ma nic wspólnego z polityczną poprawnością: każda kobieta potrafi być złośnicą, każdy mężczyzna fajtłapą. Ostatecznie idzie o to, by złośnica wybaczyła, a fajtłapa przeprosił. Nie oznacza to bynajmniej trwałego rozejmu, ale chroni obydwie strony – kobiety przed pozabijaniem się nawzajem (wojna rywalek w powietrzu!), a mężczyzn przed zupełną utratą przyzwoitości. Rozejm natomiast, choć chwilowy, jest jednak najpiękniejszy, a ma miejsce w – jak nazwał tę krainę Anthony Lane – „łóżku, jedynym prawdziwie wolnym kraju”.
Foto: Imperial-Cinepix
Więcej tekstów Michała Oleszczyka dostępnych jest na "Blogu Autora":http://michaloleszczyk.blogspot.com/