Maja i Jon, gdy mają po szesnaście lat, przysięgają sobie wierność do śmierci. Znają się wtedy już od trzynastu, zapewne od niewielu mniej stanowią parę. Kiedy wyjeżdżają na studia do dwóch różnych miast, mają okazję sprawdzić trwałość złożonego sobie zobowiązania. Jon, z którego perspektywy opowiadana jest cała historia, wytrzymuje stosunkowo długo, jednak w końcu ulega wdziękom Czarnej Mamby, akademikowej bogini seksu. Przerażony tym wydarzeniem, natychmiast decyduje, by opowiedzieć wszystko ukochanej i błagać ją o przebaczenie. Wsiada w pociąg, kupuje pudełko ulubionych ciastek swojej dziewczyny. Zmierza do jej mieszkania, gdy, przechodząc przez ulicę, zostaje potrącony przez tramwaj. Od tego momentu przenosimy się w świat fantazji, którego głównym budulcem jest umysł Jona i zgromadzone w nim wspomnienia.

Wykreowana przez Kościowa rzeczywistość wykorzystuje znane z literatury i filmu sci-fi motywy. Mamy tu więc różne wersje antyutopii, uniformizację, alienację człowieka w industrialnej przestrzeni.
W tym świecie Jon stopniowo uświadamia sobie, że musi za wszelką cenę odnaleźć Maję. Pomaga mu w tym (z niejasnych przyczyn) pewna tajemnicza organizacja oraz fakt, że staje się przypadkowym sprawcą rewolucji, ponieważ nie posiada znaczka, który determinuje życie wszystkich obywateli zamieszkujących fantastyczną rzeczywistość.

Postacie realizują praktycznie wszystkie role wyznaczone jeszcze przed ponad osiemdziesięciu laty przez Władimira Proppa, badacza bajki magicznej. Mamy więc bohatera (Jon), osobę poszukiwaną (Maja), pomocnika (Iri), donatora (staruszkę, która wręcza bohaterowi tajemnicze pudełko), przeciwników i osoby wyprawiające bohatera w drogę. Brakuje właściwie tylko tak zwanego uzurpatora.    

Oczywiście z faktu, że autor buduje swój świat z zastanych już konwencji, nie trzeba robić zarzutów, jeśli dzięki temu udaje mu się skonstruować interesującą całość. Wydaje mi się jednak, że w przypadku powieści Lecą wieloryby ta sztuka się nie powiodła. Opisana przez autora Świata nura rzeczywistość Torowiska czy miasta Spokojnych sprawia wrażenie zarysowanej pobieżnie, przez co sama w sobie nie jest w stanie zafascynować czytelnika. Również akcja nie budzi emocji, sprowadza się bowiem właściwie do serii pościgów za bohaterem, któremu za każdym razem udaje się uniknąć niebezpieczeństw jedynie przez to, że ktoś z niewiadomych powodów postanawia go uratować. Również przeciwnicy Jona nie wydają się na tyle groźni, żeby budzić nasz lęk o niego. Po pewnym czasie jedyną interesującą rzeczą okazuje się pytanie, kto tym razem postanowi pomóc protagoniście.

Godne uwagi w książce Kościowa wydaje mi się nieco przewrotne zakończenie – oraz postać Iri. Permanentnie próbująca umknąć przed terrorem, łączy w sobie spontaniczność ze zdecydowaniem. Potrafi uratować Jona z opresji, a jednocześnie w chwilach największego niebezpieczeństwa gapi się rozmarzonym wzrokiem w księżyc. Swoją wyrazistością bohaterka stanowi pozytywną alternatywę dla głównego protagonisty, który wydaje się raczej niemrawy i bierny wobec zdarzeń, a kolejne przeszkody pokonuje prawie wyłącznie dzięki pomocy innych oraz szczęściu.

Ponadto styl autora, sprawiający momentami wrażenie, jakby chciał za wszelką cenę błysnąć dowcipem i efektownym dialogiem, owocuje niekiedy błyskotliwymi lub/i zabawnymi sformułowaniami. Na przykład: wbijając we mnie spojrzenie, pod którym nawet Neron przyznałby, że jest fatalnym poetą; spojrzała na mnie, zmieniając uśmiech z „Zapraszamy” na „Chyba się nie zrozumieliśmy”; albo nagle, w jednej chwili, zapomniałem wszystkich słów. Wszystkich. Jakby pod okładką słownika było tylko kilkaset niezadrukowanych stronic. Te atuty nie przekonały mnie jednak do książki Kościowa.


Aleksander Kościów, Lecą wieloryby
Znak, 2010