Towarzyski publicysta tygodnika „Wprost” popisywał się już i popis(k)uje dziennikarsko czy to felietonowo dla wielu magazynów. Wytrwale bloguje (http://jakubzulczyk.ownlog.com/), od didżejki też ponoć nie stroni. Pracował przy serialach telewizyjnych, red.akcjonowaniu w portalu coolturalnym, opracowywaniu testów na inteligencję. Pisał od siebie na użytek innych zmór i modnych playboyów.
Jak przystało na postkrakowskiego kielonka, znającego małopolskie życie literackie i procesy wydawnicze od kuchni – lubi zgotować to i owo. Wielką skłonność wykazywał też do grania w gry komputerowe na różnych levelach intertekstowych, a nawet do... odurzania się, jak podaje serwis http://zmorojewo.nk.com.pl/.
Krzykacz a proamerykański minimalista. Pełnoletni lolitysta. Disco- i hiphopolak. Uwielbia zespół Papa Dance i inne boysbandy, dzięki którym na imprezach robi się ślisko...
Balladzista opiewający dotychczas pięknych dwudziestoletnich i (u)wodzące nieletnie zamachnął się tym razem na rzecz straszną: paranienormalny horror młodzieżowy. Co mu z tego wyszło?
Jakub Żulczyk
Zmorojewo
Nasza Księgarnia
Warszawa 2011
FRAGMENTY
[Intro]
Nieopodal Zmorojewa rozpoczęła się wojna.
Nie była głośna; nie rozbrzmiewały wystrzały, krzyk żołnierzy, huk spadających bomb. Nikt nie zakłócał spokoju lasu – gdzie ćwierkały ptaki, szumiały drzewa, słychać było przebiegające w oddali zwierzęta. Zapadał zmrok. Nad lasem rozlała się krwista czerwień zachodu słońca. Purpura oblewała korony drzew, spływała po ich pniach, ściekała na krzaki, paprocie i poszycie. Wojny nie było widać ani słychać, co nie zmieniało faktu, że zaczęła się właśnie w tym momencie.
– Ci ludzie. Coś mają z tymi trójkami, prawda? – powiedział Strzępowaty i podrzucił mały, owalny przedmiot. – Trzej Królowie, Trójca Święta, Trzy Korony…
– Trzy grosze – zaskrzeczała Gangrena, trzymając się za brzuch.
– Jakie trzy grosze? – Strzępowaty złapał medalion i zacisnął na nim dłoń. Pomiędzy jego zrogowaciałymi, powykręcanymi palcami coś zalśniło.
– Tak mówią ludzie. – Gangrena usiadła. – „Wtrącić swoje trzy grosze”.
– Nie wiem, co to oznacza, ale jest dobrym przykładem na tę dziwaczną obsesję trójek. – Strzępowaty otworzył dłoń i patrzył na przedmiot, po czym pieszczotliwie musnął go opuszkami palców… o ile Strzępowaty mógł dotknąć czegokolwiek z czułością. Jego ręce dużo lepiej wiedziały, jak zaciskać, rozszarpywać i wyrywać, a nie głaskać.
Zamilkli na moment, jakby dla uczczenia chwili. Gangrena siedziała na ziemi, przyciskając dłonie do brzucha. Odkąd pamiętała, bolał ją tak mocno, jakby w jego wnętrzu bez przerwy kipiał wrzątek. Choć wzrostem przypominała ludzkie dziecko, miała brzuch, który zajmował sporą przestrzeń. Był jej największym ciężarem, ale czasami myślała, że bez niego nie mogłaby istnieć.
Strzępowaty wsunął zaciśniętą na przedmiocie pięść do kieszeni za dużej, wypłowiałej marynarki i stał przez chwilę, wbijając spojrzenie zaropiałych oczu w nieokreślony punkt. Drugą ręką drapał się po głowie, wielkiej w porównaniu z tyczkowatym i chudym ciałem, jakby czegoś szukał pośród resztek przetłuszczonych siwych włosów. Kiedy to w końcu znalazł, zgniótł w palcach i pstryknął.
Gdyby zobaczył ich jakiś człowiek, opowiadałby potem rodzinie i znajomym, że widział w lesie parę najbrzydszych ludzi na Ziemi. Ale żaden człowiek nie mógł ich zobaczyć, tak jak żaden człowiek nie mógł tak po prostu wejść do lasu otaczającego Zmorojewo.
– Pokaż mi. – Gangrena wyciągnęła do Strzępowatego drobną, tłustą łapę. – Proszę, pokaż. Nie zniszczę, obiecuję, że nie zniszczę.
[Kolonia Głuszyce]
Leśniczy Pucel nie wiedział już, jak długo idzie i dokąd doszedł. Nie zgubił się – po prostu nie patrzył na drogę, dał się porwać myślom krążącym wokół wyrwania języka leśniczynie Puclowej. Przystanął i się rozejrzał. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, ale w końcu uzmysłowił sobie, że dotarł do miejsca, gdzie jego noga nie postała od jakichś dziesięciu lat. Był w okolicach Kolonii Głuszyce. Odkąd pamiętał, bał się tej wsi. „To tylko kilka opuszczonych domów” – powtarzał. Ale Kolonii Głuszyce bał się każdy i nie zaglądał tu prawie nikt. Ludzie opowiadali sobie historie o widywanych tutaj dziwnych postaciach, o tym, że w tych okolicach lasu najłatwiej się zgubić i można nie odnaleźć drogi przez parę dni.
„Ten dom musi być gdzieś niedaleko – pomyślał Pucel. – O ile jeszcze cokolwiek z niego zostało”. Dziesięć lat temu, gdy był tutaj po raz ostatni, budynek straszył zawalonym dachem i wybitymi oknami, które wyglądały z daleka jak czarne, bezzębne usta. Nagle leśniczy usłyszał jakiś dziwny jęk, jakby westchnienie chorej osoby. Rozejrzał się, ale nie czuł obecności żadnego zwierzęcia. Oparł się o drzewo i pociągnął łyk pigwówki. Wiedział, że w lesie nocą nie ma nic nienormalnego, nie wierzył w demony, upiory i inne bujdy. Ale mimo wszystko czasami dopadała go bojaźń. Dopadła go i teraz.
Usłyszał jęk jeszcze raz i jeszcze… z tym że pierwszy rozległ się przed nim, a drugi za nim. I usłyszał, jak coś bardzo szybko przemyka przez zarośla w sposób, jaki nie kojarzył mu się z żadnym znanym zwierzęciem. „Może to warchlak” – pomyślał, ale potem zapytał sam siebie, co robiłby warchlak sam, daleko od matki. Gdy usłyszał jęk jeszcze raz – jakby ktoś zawodził i wołał o pomoc, doszedł do wniosku, że mimo wszystko w tym momencie przyjemniej będzie zaszyć się w domu, oglądając telewizję w łóżku u boku chrapiącej leśniczyny Puclowej. Chwilę potrwało, zanim zdecydował, w którą stronę musi iść, żeby trafić do domu najkrótszą drogą. Odwrócił się i powoli ruszył na południowy wschód. Po dziesięciu krokach jednak wiedział już, że się pomylił. Zza drzew majaczyły kontury chaty starego Wirdały. Puclowi przez moment wydawało się, że w opuszczonym domu mignęły jakieś światła, gdy nagle znowu usłyszał jęk, a potem coś jeszcze – sapnięcie i kroki, kroki czegoś, co poruszało się na dwóch nogach i musiało być ciężkie. Ale niekoniecznie wielkie. Pucel nie słyszał odgarnianych gałęzi drzew. Słyszał tylko szelest liści. – Kto tam? – zapytał leśniczy i poświecił latarką w mrok. Rozległy się kroki i snop światła wyłowił z ciemności niewyraźne kontury jakiejś postaci.
– Kto tam? – powtórzył.
Pucel podszedł w kierunku tej postaci, a ona uczyniła krok w jego kierunku.
– Kto tam? – zapytała Gangrena.
Pucel odetchnął. To był głos ludzki. Wysoki, piskliwy, jednocześnie charkotliwy, bardzo dziwny, ale jednak ludzki.
– Jestem leśniczym, stąd – odparł Pucel. – Czy pani się zgubiła?
Pucel oświecił latarką postać. Przełknął ślinę. Była niska, wzrostu mniej więcej pięcioletniego dziecka, do tego niesamowicie otyła, właściwie szersza niż wyższa. Otoczone bladą, śliską skórą fałdy tłuszczu wyciekały spod szmat, w które była okutana. We włosy miała wplątane gałązki, liście, robaki, ziemię i coś, co wyglądało jak resztki zepsutego mięsa. Pucel chwycił się najbliższego drzewa. „To niemożliwe, to ta pigwówka” – pomyślał. Postać otworzyła usta, a wtedy Pucel odruchowo krzyknął. Były prawie bezzębne, a te kilka kształtów wystających z dziąseł nie wyglądało jak zęby. Wyglądały jak metalowe kły.
– Zgubione – powiedziała Gangrena. – Inni szukają tego, co zgubione. Boli mnie brzuch i nie mogę jeść. Pozwolę ci jeść.
Leśniczy Pucel odwrócił się i zerwał się do ucieczki. Bieg trwał jednak tylko chwilę. Mężczyzna zahaczył nogą o konar, stracił równowagę i upadł. Trzasnęły gałęzie. Jęknął. Dźwignął się na czworaki, a gdy popatrzył przed siebie, zorientował się, że Gangrena stoi przed nim.
– Nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie – powiedziała Gangrena i dotknęła twarzy leśniczego, zostawiając na jego policzku zimny, śluzowaty ślad. – Nikt nie może wejść ani wyjść. Ja jestem dobra. Ty też nie możesz wejść. Ty jesteś głodny. Jak wszyscy. Wszyscy głodni. Głodni. Jestem dobra i bardzo boli mnie brzuch. Nie mogę tego wyleczyć, więc wyleczę ciebie. Jesteś głodny. Nie wejdziesz. Nie możesz o tym nikomu powiedzieć.
Leśniczy zaczął się trząść. Gangrena wzięła do ręki jego latarkę i zaczęła ją oglądać, jakby nigdy w życiu nie widziała takiego przedmiotu. Leśniczy chciał wstać i biec, ale nie mógł. Nie był w stanie poruszyć rękami i nogami.
– Nie musisz mówić. Jesteś głodny. Musisz zacząć jeść. Ja nie mogę jeść. Mnie boli brzuch. Ale daję wszystkim ten dar. Sprawiam, że mogą jeść. Jestem dobra. Jestem dobra.
Leśniczy Pucel chciał wrzasnąć, ale nie mógł. Zęby zaczęły zaciskać się na jego języku. Wbijać się w niego coraz mocniej. Chciał przestać. Chciał móc rozkazać cokolwiek swoim rękom. Chciał móc rozkazać cokolwiek swoim zębom. Nie mógł. Teraz robiła to Gangrena, nawet na niego nie patrząc, spoglądając w światło latarki, zafascynowana nim jak małe dziecko filmem podczas pierwszej wizyty w kinie. „Dlaczego wyszedłem znowu z domu? – zastanowił się leśniczy Pucel. – Dlaczego wyszedłem znowu z domu?– pomyślał, a jego usta powoli napełniały się krwią.
– To dopiero początek jedzenia – powiedziała Gangrena. – Jesteś taki głodny. Jesteś taki głodny, ale ja cię nakarmię.
[…]
Miał ogromną nadzieję, że Iskra i Strąk będą poruszali się normalnymi (o ile to słowo miało tutaj jakieś znaczenie) ulicami i nie będą otwierać żadnych poukrywanych w murach, drzewach lub czymkolwiek innym drzwi, które zamykając się za nimi, z powrotem zmienią się w mury, drzewa bądź cokolwiek innego. Na razie nic takiego nie miało jednak miejsca. Iskra i Strąk podążali spokojnie długimi, krętymi uliczkami. Szli bez słów, prowadząc Damiana i Bartka przez ciepłą noc jak dwoje znieczulonych, posłusznych zwierząt. Serce waliło mu jak szalone; krył się w cieniu, wzorem bohaterów szpiegowskich gier czasami chował się za rogiem, by po chwili nieco żywszym krokiem wyrównać odległość. Jednak ani Strąk, ani Iskra ani razu się nie odwrócili; jakby byli pewni, że nikt nie może ich śledzić. Tytus zdał sobie sprawę, że jego plan był bardzo chaotyczny i nieprzemyślany. Zakładał, że Iskra i Strąk otworzą Barierę na tyle długo, że będzie w stanie do niej dobiec, przeskoczyć przez nią i przeprawić się przez las do Głuszyc. Perspektywa pokonania tej odległości na piechotę i po ciemku odrobinę go przeraziła, lecz nagle przypomniał sobie Ankę. Popołudnie, które spędzili razem, pływając kajakiem. Moment na molo, kiedy go pocałowała. Sposób, w jaki się uśmiechała, zaciągała papierosem, tak naprawdę przytrzymując tylko przez chwilę dym w ustach, moment, w którym kopnęła tego wiejskiego chłopaka w najwrażliwsze miejsce. Nie, dla Anki Tytus mógł biec miesiącami przez wszystkie lasy tego świata. Powoli wchodzili w rejony Zmorojewa, które były mu zupełnie obce. Charakterystyczne dla rynku kamienice powoli przeistaczały się w rzędy rozsypujących się, murowanych chałup z zapadniętymi, drewnianymi dachami. Brukowana ulica zamieniła się w błotnistą wiejską drogę. Nogi Tytusa co chwila zapadały się w ziemię. Tymczasem Strąk i Iskra przyśpieszyli...
Tytus zaczął tracić ich z oczu. O ile wcześniej na ulice padało delikatne, miodowe światło rozmieszczonych co jakiś czas lamp, o tyle w tej części Zmorojewa panowała całkowita ciemność. Tytus musiał kierować się odgłosami kroków gdzieś w oddali, uświadomił sobie jednak, że jeśli on słyszy ich, oni muszą słyszeć jego. Po chwili zupełnie stracił orientację, gdzie mogą być.
Jednak brnął do przodu. Zapadał się w błocie po kostki, co chwila się przewracał, ale brnął. Za każdym razem, gdy w jego umyśle chociaż na chwilę pojawiały się przerażenie bądź wątpliwości, przypominał sobie Ankę. Gdy za czwartym razem przewrócił się w gęste błoto, uświadomił sobie, że zaprogramowanie Zmorojewa nie musi ograniczać się do wyrastających znienacka ślepych zaułków i zmieniających się ulic. Zrozumiał, że może już nie posunąć się ani krok dalej. Tytus runął ponownie, a gdy wstał, był cały oblepiony cuchnącą mazią. Z każdym krokiem zapadał się głębiej – w pewnym momencie zorientował się, że brodzi po kolana w czymś, co przypomina bagno. Uświadomił sobie również, że nigdy wcześniej nie czuł takiej determinacji. Tytus Grójecki zawsze miał problemy z motywacją – może dlatego był słaby w sportach zespołowych, bo nie widział żadnego sensu w utrzymywaniu koncentracji przez dziewięćdziesiąt minut meczu w piłkę nożną albo siatkówkę. Wygrana nie miała dla niego żadnego znaczenia. Przewrócił się jeszcze raz. Błoto zasychało natychmiast – nowe, mokre warstwy przykrywały zaschłe wcześniej skorupy szlamu. Tytus tak naprawdę nie był również specjalnie zdeterminowany, aby otrzymywać dobre oceny. Po prostu przychodziło mu to bez większego trudu – dużo czytał, miał dobrą pamięć. Dobre oceny oznaczały święty spokój i nic więcej – Chłopak nie myślał o nich w kontekście dobrego liceum, dobrych studiów, przyszłości, pracy. Ale spotkał Ankę. Po raz pierwszy mu na czymś zależało. Musiał iść dalej, chociaż błoto sięgało już do połowy ud. Do pachwin. Do pasa. Do brzucha. Tytus szedł, coraz bardziej zmęczony, wyziębiony i wściekły, ale wiedział, że musi wygrać ze Zmorojewem. Nie pozwoli się tu trzymać wbrew swojej woli. Chociażby dlatego, że sama Anka nigdy by na to nie pozwoliła. Na dobrą sprawę Tytus był przerażony jak nigdy w życiu, ale szedł dalej. „Anka może potrzebować mojej pomocy, przecież w realnym świecie mogła minąć zaledwie sekunda, może ciągle jest gdzieś tam w chacie, a coś paskudnego chce ją zaatakować”. Tytus nie wiedział, co wtedy zrobi, ale skoro był tym cholernym Powiernikiem, starał się wierzyć, że uda mu się coś zrobić. Błoto sięgało mu po splot słoneczny. Zdjął plecak i trzymał go nad głową, brnął powoli, centymetr po centymetrze. Plecak należał do Anki, więc Tytus obsesyjnie starał się, aby go nie zabrudzić. Z każdym krokiem było coraz głębiej. Gdy zdał sobie sprawę, że stoi w grzęzawisku po szyję, zatrzymał się na chwilę. Wziął kilka głębokich wdechów. Rozejrzał się, ale poza przepastną, głęboką czernią nie widział zupełnie nic.
„Może błoto mnie pochłonie – przyszło mu na myśl. – Może te pozornie przemiłe istoty ze Zmorojewa wolą mnie zabić, niż pozwolić mi odejść”. Może całe to Dobro i Zło to jedna i ta sama strona medalu.
Jest tylko jedna Tajemna Strona, czyhająca na ludzi, a on tak naprawdę uczestniczy w jakimś koszmarnym szwindlu. „W końcu tu też jest czerń – pomyślał. – Taka sama jak ta w wyrwie w Barierze. Gęsta i tłusta jak ropa”. Wziął głęboki oddech, zrobił krok dalej i jeszcze jeden resztkami sił i poczuł, jak czerń wlewa mu się w usta. Wtedy po jego ciele rozlało się ciepło, jakby ktoś przyłożył mu do czoła kompres, tak jak wtedy, gdy Baba-Jaga dotknęła jego czoła i po raz pierwszy zauważyła, że nosi Znak Zmory. Błoto pochłonęło go całego, a potem poczuł, że się podnosi, jakby wchodził po schodach, coraz wyżej i wyżej. Tytus stał na trawie. Obejrzał swoje ręce i nogi – nie było na nich ani śladu szlamu. Plecak wisiał spokojnie na jego plecach. Był ranek. Nie sztuczny świt ze Zmorojewa, tylko najprawdziwszy, wściekle błękitny, bezchmurny ranek. Wokół unosiły się opary gęstej, białej mgły. Mgły, którą wziął za dym, gdy po raz pierwszy przyjechał do Kolonii Głuszyce. Poszedł w kierunku rozwidlenia między drzewami i kucnął za jednym z nich. Był z powrotem przy chacie starego Wirdały. Tylko tym razem na polanie dzielącej miejscowość od opuszczonego domu było dużo ludzi. A konkretniej, dużo policji. Funkcjonariusze kręcili się wokół trzech zaparkowanych radiowozów, wokół leżały złogi żółtej taśmy, papieru oraz śmieci.
– Jezus, Anka! – wyszeptał Tytus.
Przywarł mocniej do drzewa i obserwował.
– Skąd oni się tu wzięli? Jezus Maria, nic z tego nie rozumiem… – Usłyszał głos jednego z policjantów.
– Dzwoń z powrotem po Barńca. To chyba tych dwóch, co tu ostatnio zaginęli.
– Gadałeś z nimi, co tutaj robią?
– Nic nie pamiętają. Pytają, o co ta cała draka, i mówią, że przyjechali przedwczoraj porobić zdjęcia tej opuszczonej wioski – odparł pierwszy z policjantów. – Z tym że z tego, co nam wiadomo, tych dwóch zniknęło jakieś dwa tygodnie temu. Matka jednego zgłosiła go jako osobę zaginioną, ale w Warszawie. Dlatego to tyle trwało.
Tytus popatrzył w bok. Na skraju polany stali Damian i Bartek z rękami w kieszeniach, patrząc na to, co dzieje się wokół nich, z minami ślepców, którzy właśnie odzyskali wzrok.
– Dzwoń po Barńca – powtórzył policjant – tu się robi coraz większy burdel.
Nagle na polanę wpadł z impetem, z trudem unikając zderzenia z pozostałymi radiowozami, jeszcze jeden policyjny samochód. Wszyscy funkcjonariusze się odwrócili. Z auta wyskoczył facet z błędnym wzrokiem i podbiegł do policjantów. Był blady jak ściana, za duże ubrania wyraźnie z niego zwisały, w kąciku ust miał zgaszony papieros. Wyglądał, jakby właśnie przeżył najgorszą noc w całym życiu.
– Gdzie jest Barniec?! – wrzasnął, chwytając jednego z policjantów za ramię. – Gdzie?
– Już tu jedzie, Jezus Maria, uspokój się, Rudziak! – powiedział policjant. – Co ty tu w ogóle robisz?
– Barniec, gdzie jest Barniec, pytam się?! – krzyknął raz jeszcze. – Wy nie macie pojęcia, co tu się dzieje! Nie macie zielonego pojęcia! Nie chcecie go mieć! Barniec, dzwońcie do Barńca!
– Zwariował – rzucił ktoś.
Facet na chwilę się skulił, oparł o samochód i zaczął głęboko oddychać.
– Wyślijcie co najmniej dwa samochody do gospodarstwa Grójeckich. Co najmniej dwa. I po jednym na obrzeża miasta. Nie macie pojęcia, co tu się dzieje – wysapał, ocierając usta.
Tytusa zmroziło. Cicho się podniósł, postawił plecak i zrobił krok w kierunku polany. I już miał otworzyć usta, krzyknąć do policjantów „halo!”, gdy nagle poczuł, jak ktoś zaciska mu ręce na szyi i ciągnie go w dół. Przewrócił się na ziemię, próbował się wyszarpnąć, lecz mu się nie udało. Chciał krzyknąć, ale drobna, silna dłoń zatkała mu usta.
– Durniu! – usłyszał. – Jeśli chcesz jeszcze zobaczyć swoją ludzką rodzinę, rób, co mówię.
[…]
[oprac. Tomasz Charnas / CeHa]
Fragmenty powieści publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia.
www.nk.com.pl
07.04.2011 11:01 | Rubin:
On nie pisał na siłę pod młodzież, on już taki jest, zajrzyj do reszty książek. Ale to, co się dzieje z jego literaturą od Instytutu w górę, to strasznie smutna rzecz. Nie potrafiłem skończyć Zmorojewa, poddaję się, są naprawdę ciekawsze rzeczy do robienia w życiu. Np. można iść spać. Mniej więcej ten sam poziom zużycia czasu co przy lekturze Zmorojewa.