W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".
Najlepsze scenariusze pisze życie. Patrząc na listę tegorocznych oscarowych kandydatów widać, że filmowcy o tym wiedzą i zdają się podążać za tą maksymą. Cztery filmy z dziesięciu aspirujących do tytułu produkcji roku to dzieła oparte na prawdziwych historiach. Każda jest na wskroś amerykańska (nawet ta o angielskim królu), mówi o przezwyciężaniu słabości wewnętrznych i oporów zewnętrznych oraz finałowym triumfie (choć w "Social Network" jest on tylko materialny, osiągnięty kosztem sfery osobistej).
127 godzin Danny’ego Boyle’a jest w tej stawce opowieścią najbardziej ekstremalną. Niestety, podaną w sposób skrajnie powierzchowny, chcąc przypodobać się widzom atrakcyjną formą i, tym samym, trywializując dramatyczne losy Arona Ralstona. Zamiast wymiaru emocjonalnego – wręcz egzystencjalnego – na pierwszy plan wysuwa się biologia. Przygoda ciała zastępuje przygodę ducha. W trakcie seansu 127 godzin przypomniały mi się inne dzieła (co ciekawe, oba paradokumentalne) o granicznym spotkaniu człowieka z naturą, walce ze słabościami własnego organizmu i podejmowaniu decyzji wagi ciężkiej (także moralnie). Czekając na Joe (2003) Kevina Macdonalda jest filmowi Boyle’a bliższy jeśli chodzi o sytuację głównych bohaterów (okaleczenie fizyczne). Odgłosy robaków – zapiski mumii (2009) w reżyserii Petera Liechti różni się o tyle od obu wymienionych wcześniej, że tu człowiek sam zdecydował o swoim położeniu.
Film twórcy Trainspotting (1996) jest z nich najmniej autentyczny w wymiarze wewnętrznym. Nawiedzające zakleszczonego Arona wizje i retrospekcje są wyjątkowo tandetne. Wydaje się, że służą wyłącznie retardacji i zbudowaniu napięcia, kiedy tak naprawdę powinny być istotą filmu, elementem portretu psychologicznego jednostki, stojącej oko w oko z wizją śmierci. Tymczasem Boyle uatrakcyjnia sferę wizualną do granic możliwości, by nie zanudzić widza statycznością, stosuje różnorodne zabiegi wizualne, tworząc 90-minutowy teledysk o facecie „między młotem a kowadłem”.
Największym oszustwem i nadużyciem jest jednak dokładanie do historii Ralstona „moralnej przemiany” oraz wizji wielkiego planu Przeznaczenia, które doprowadziło go do kanionu Blue John, by krytycznie spojrzał na swoje przeszłe zachowanie (odrzucenie miłości, kiepski kontakt z rodzicami). Taka próba uniwersalizacji, wywołania poczucia winy oraz przemiany również w nas – widzach, doprowadziła – przynajmniej mnie – do poczucia, że ktoś chce mną manipulować, co pociągnęło za sobą zupełne zobojętnienie w stosunku do oglądanych wydarzeń - wydarzeń autentycznych, które dawały szansę na kameralną, emocjonalnie angażującą opowieść o sile woli przetrwania. Tymczasem 127 godzin daje poglądową lekcję autoamputacji ręki na poziomie czysto fizycznym. Podobnie jak w Czarnym łabędziu Aronofsky’ego, epatującym wizualnością i cielesnością a bzdurnym na poziomie anegdoty, Boyle atakuje nasze zmysły i trzewia, zapominając o umysłach. Ale najwyraźniej to działa, udało się wszystkich omamić trzy lata temu ładnym acz pustym Slumdogiem. Milionerem z ulicy (2008), może uda się i tym razem.
127 godzin (127 Hours) reżyseria: Danny Boyle scenariusz: Danny Boyle,Simon Beaufoy, zdjęcia: Anthony Dod Mantle, muzyka: A.R. Rahman grają: James Franco, Clemence Poesy, Kate Mara i inni kraj: USA, Wielka Brytania rok: 2010 czas trwania: 94 min premiera: 18 lutego 20011 (Polska), 12 września 2010 (Świat), Imperial-Cinepix