Spośród dwudziestu utworów (wszystkie w tłumaczeniu Zbigniewa Batki – mimo moich ograniczonych kompetencji, odnoszę wrażenie, że jego przekład jest celniejszy niż ten, za który odpowiada Robert Sudół) zebranych w tomie pod tytułem Te ściany są zimne i inne opowiadania tylko jedno było dotąd nieznane polskiemu czytelnikowi. Wszystkie poza Mojave zostały już wcześniej opublikowane w rozmaitych kompilacjach. Pomijając absolutnie koszmarną okładkę książki, która wygląda raczej jak poradnik dla ogrodników, wieńczący dzieło znanego w tej branży specjalisty (polecałabym wydawnictwu w miarę możliwości skrzętnie ją ukrywać, aby chociaż nie zniechęcać potencjalnie zainteresowanych), kolejne wydanie uważam za bardzo dobry pomysł. Z jednej strony jest to zbiór wszystkich (dla wiernych fanów wydanie Mojave, choć sam tekst nie wydaje mi się hitem, jest bez wątpienia nie bez znaczenia) opowiadań Trumana Capote, z drugiej może przyczynić się do zmiany – metodą małych kroków naturalnie – sytuacji, w której nie dość, że autora kojarzy się powszechnie niemal wyłącznie ze Śniadaniem u Tiffany'ego, to jeszcze chodzi raczej o film na jego podstawie (patrz: wizerunek Hepburn na wszelkich możliwych przedmiotach z kubeczkami i kompletem walizek włącznie), wobec którego Capote, mówiąc bardzo oględnie, pozostawał sceptyczny.

Przejdźmy już może do opowiadań. Najwcześniejsze pochodzą z okresu, gdy Capote miał około dwudziestu lat. Już w nich widoczne są tematy, które pojawiać będą się w całej jego twórczości, także styl, jakkolwiek w kilku miejscach wydawać może się niemal szkolny, trudno pomylić z czyimkolwiek innym. Pojawia się tym samym zainteresowanie powściągliwie reprezentowanymi w literaturze amerykańskiej grupami społecznymi, stylem życia tak zwanych „przeciętnych ludzi” przedmieść i małych miasteczek, a także ambiwalentny jeszcze (w późniejszej twórczości stanie się to nieco bardziej jednoznaczne) stosunek do przedmiotów uznawanych za luksusowe.
Już w drugim opowiadaniu, w Norkach na własność, bohaterka nabrana przez dawną przyjaciółkę, hołdując swoim niespełnionym dotąd marzeniom, odkupuje od niej futro z norek. Nie jest to może literacki majstersztyk – nasuwać mogą się skojarzenia z czymś w rodzaju „opowiadania na zadany temat”, w którym brakuje już tylko wyrazistszego morału, aby było niestrawne – lecz wyłuskać można specyficzne, później wykorzystywane bezbłędnie, próby zdefiniowania postaci poprzez zarówno przedmioty, którymi zwykły się otaczać, jak również charakterystyczne, choć niedostrzegalne w codziennych spojrzeniach, detale wyglądu.

Marzenia o blichtrze i luksusie, którego nie trzeba udawać, pojawiać się będą w bardzo wielu utworach, jak na przykład – co może nie tak jaskrawo widoczne, a przez to ukazuje kwestię dużo mniej nachalnie – w Gąsiorku pełnym monet. Portretuje tu Capote niewielką społeczność skupioną wokół sklepu spożywczego. Stali bywalcy zabawiają się snuciem wizji, jak spożytkowaliby wygrane na czymś w rodzaju loterii pieniądze, a z kolei prawie wszystkie dziewczęta z fabryki jedwabiu perfumowały się olejkiem do ciast. Mieszkańcy małych miasteczek, którym tak wiele uwagi poświęca Capote, w krótkich opowiadaniach przedstawiani i charakteryzowani są przenikliwie i niespotykanie celnie. W błyskotliwych, punktowych niemal obserwacjach ujmuje on wyjątkowość sytuacji, osób czy interakcji i zależności, które między nimi występują. Bohaterowie, którym udziela głosu, mówią na przykład: Oczywiście wszystko, co opowiada Eunice, jest święte, bo nie ma w całym Admiral's Mill żywej duszy, która nie byłaby jej winna pieniędzy, i gdyby nawet powiedziała, że Charlie Carson (ślepy, dziewięćdziesięcioletni inwalida, przykuty od 1896 roku do fotela) przewrócił ją na ziemię i zgwałcił, wszyscy w powiecie przysięgliby na całą stertę Biblii, że to prawda. Niejednokrotnie – a właściwie warto by zaryzykować tezę, że w każdym z opowiadań – bohaterowie nie są postaciami tuzinkowymi. Jednak nie z powodu swoich niezwykłych uzdolnień, statusu społecznego czy innych przewidywalnych powodów.

Bardzo zajmująca wydaje mi się kwestia niejasnych pod względem statusu egzystencjalnego postaci. Jedną z nich jest na przykład Miriam – mała dziewczynka, której osobowość nie przystaje ani do jej wieku, ani wyglądu: Pani Miller jeszcze nigdy nie widziała tak długich i tak dziwnych włosów: były srebrzystobiałe, jak u albinosa, i spływały aż do pasa w gładkich luźnych pasmach. Dziewczynka była szczupła i kruchej budowy. W jej wyglądzie, gdy tak stała z kciukami wsuniętymi do kieszeni dobrze skrojonego płaszczyka ze śliwkowego aksamitu, uderzała jakaś naturalna, lecz jednocześnie szczególna elegancja. Ta postać rodem z romantycznych wizji pojawia się uporczywie, pętając świadomość – że o podświadomości nie wspomnę – pani Miriam Miller (wprowadzenie tego samego imienia dla obu postaci jest może zbędnym ułatwieniem interpretacyjnym dla czytelnika). Jej życie zmienia się w senną wizję, której raz poddaje się z dziwną uległością, raz próbuje stawić opór. Dźwięki, dziwne ruchy, spojrzenia, krótkie komunikaty – wszystko to kumuluje się w charakterystycznych opisach, jak na przykład: potem stopniowo w miejsce tego zgrzytliwego odgłosu pojawił się szelest jedwabnej sukienki; początkowo nikły i delikatny zbliżał się i pęczniał, aż ściany zadrżały od wibracji i zawaliły się pod naporem fali szmerów.

W innym opowiadaniu pojawia się kolejna mała dziewczynka, która burzy spokój i bezpieczną stagnację: Panna Bobbit z Dzieci w dniu swoich urodzin. Elektryzując głównie rówieśników, ale nie tylko, narzuca im niejako wizję zarówno rzeczywistości i mikrospołeczeństwa, jak i swojej w nim roli. Pozwala sobie na bardzo wiele i doprowadzić potrafi do sytuacji, w której jej pozycja jest przyjmowana niemal bez dyskusji; mówi też na przykład: Zawsze wzywałam diabła, żeby pomógł mi otrzymać główną rolę w dorocznym popisie szkolnym. To kwestia zdrowego rozsądku, bo widzi pan, ja po prostu wiedziałam, że Jezus nie ma nic wspólnego z tańcem. Dziwne dzieci, których przodków szukać wypada w XIX wieku, często występują w parze z kimś od siebie kilkadziesiąt lat starszym. Nie tylko Miriam, ale także chłopiec z trzech silnie autobiograficznych opowiadań towarzyszy starszej kobiecie.

Oczywiście wskazać można dzięki tej obserwacji na pewną łatwość konstrukcyjną czy skróty, które wybiera Capote, mnie jednak nie wydało się to ani rażące, ani nieodpowiednie. Co więcej: kobiety, które umieszcza w światach przedstawionych autor, a nie mam tu na myśli tylko tych zestawionych z wyżej wspomnianymi postaciami dziecięcymi, są bardzo podobne do tych, które na swoich fotografiach portretuje Diane Arbus: o niepokojącym wyglądzie (była to koścista, rozczochrana kobieta o niemych oczach i wygłodniałym uśmiechu), czy o pewnych niepełnosprawnościach, które w nadzwyczajny i nieoczekiwany sposób zbliżają je do drugiej osoby (lubiłem zwłaszcza jedną kuzynkę, starszą, siwowłosą, lekko ułomną kobietę imieniem Sook. Pannę Sook Faulk. Miałem też innych przyjaciół, ale ona była mi najbliższa). Takich „trudnych postaci” pojawia się w prozie Capote bardzo wiele – od paskudnego psychoterapeuty w nowym Mojave, przez człowieka, który odkupuje sny i pozbawia tym samym jedną ze swych kontrahentek duszy (groteskowo-romantycznych wizji – ciąg dalszy), po trudną do określenia młodą artystkę. To właśnie w tym tkwi chyba niesłabnąca siła Capote – w przenikliwym spojrzeniu, celnej obserwacji i pewnej oszczędności stylu, który nie stroni jednocześnie od groteski. Nawet jeśli nie miał racji i nie był geniuszem ani świętym, to opowiadania pisał świetne.


Truman Capote, Te ściany są zimne i inne opowiadania
przeł. Zbigniew Batko
Świat Książki, 2011