Niezwykłą sprawą zajmuje się sympatyczna psycholożka, policja prowadzi śledztwo, badając otoczenie podejrzanej. Pojawiają się nowe wątki w sprawie oraz kolejni bohaterowie: ginekolog alkoholik, poznańska dziennikarka, sutener oraz prawnik - szanowany obywatel. Losy tych ludzi splotą się niespodziewanie. Czy chodzi o dzieciobójstwo, uprowadzenie lub handel dziećmi? Czytelnicy otrzymują pewną podpowiedź - w postaci tajemniczych fragmentów, w których opisana zostaje cudzoziemka zajmująca się niemowlęciem - ale zakończenie powieści przyniesie zaskakujące rozwiązanie.

Przełamywanie konwencji można uznać za nadrzędną zasadę tekstu Jodełki. Co jednak najbardziej istotne, nie jest ono nachalne, kłujące w oczy. Jego wartość polega właśnie na subtelności. Autorka miesza różnego rodzaju sposoby przedstawiania i języki. W powieści można odnaleźć zarówno cechy kryminału, jaki i powieści sensacyjnej.

Ewa Kretkowska

AUTORKA

Joanna Jodełka o sobie: urodziłam się w 1973 roku w Siedlcach, tam skończyłam liceum, następnie zostałam magistrem historii sztuki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, prowadziłam restaurację, bo lubię dobrze zjeść, okazjonalnie pozowałam do zdjęć, nieoczekiwanie dla samej siebie niedawno zaczęłam pisać - w 2009 roku ukazał się mój debiutancki kryminał Polichromia - otrzymałam też stypendium PISF-u na scenariusz filmowy. Kolega napisał fajną muzykę, potem wziął do niej teksty moich piosenek, które namiętnie umieszczam na blogu - i tak bawimy się razem nutami i słowami...
Debiutancka powieść Joanny Jodełki Polichromia została wyróżniona Nagrodą Wielkiego Kalibru dla najlepszej polskiej powieści kryminalnej wydanej w 2009 r. Ostatnia powieści Joannt Jodełki - Grzechotka - ukazała się w styczniu 2011 roku nakładem wydawnictwa W.A.B.


FRAGMENT POWIEŚCI:

Marta Zawadzka jechała taksówką spod mieszkania na Wodnej, która wprost ze Starego Rynku kierowała się w stronę Garbar. Ulicą Garbary na Solną. Solną do Świętego Marcina, a stamtąd już na Grunwaldzką i Grunwald. Taki adres Marta Zawadzka miała zapisany na karteczce, którą przez cały czas międliła w ręku.
Na kierowcę spojrzała tylko raz, spojrzeniem, które spłynęło spod przymrużonych powiek od niechcenia i z ukosa, ale kierowcy to nie zraziło i częściej zerkał w tylne lusterko, niż patrzył przed siebie.
Bo z tyłu, niespodziewanie dla listopadowej deszczowej niedzieli, pojaśniało: skrzyła się satynowa nić w rajstopach z połyskiem, a pod nią błyszczały drobinki złota z balsamu do ciała. Srebrzył się postawiony wysoko kołnierz płaszcza, a pod nim baza rozjaśniająca na szyi i twarzy, położona pod pudrem rozświetlającym. Migotał srebrzysty cień na powiekach, opalizował błyszczyk na ustach. Lśniły włosy szamponem: złocisty blond, spryskane jedwabistą mgiełką. I jeszcze perłowy lakier na paznokciach, który gdzieś w kąciku odpadł z małego palca, mimo że położony na odpowiednio przygotowaną płytkę paznokcia i utwardzony dla pewności.
I ten odprysk dojrzała Marta Zawadzka i już całą drogę z wściekłością na niego patrzyła, oglądając swój palec pod różnymi kątami. W końcu wsadziła go do ust i zębami zaczęła zgryzać resztę pozostającego na nim lakieru. Robiła to z pasją i nie zauważyła, że taksówkarz zaczął już szukać miejsca do zaparkowania.
Pod wskazanym numerem stały dwa samochody, w tym jeden policyjny, a do tego siąpił sobie deszcz, więc kierowca się rozglądał.

Nie widział, jak drobinki brokatu opadały z nerwowo trzepoczących powiek Marty Zawadzkiej, a błyszczyk znikał w przygryzionych wargach.
Nagle kazała kierowcy wracać z powrotem na Wodną. Po chwili jednak zmieniła zdanie i poprosiła, by po drodze zatrzymał się jeszcze na Promienistej, przy hoteliku.
Mały, obgryziony paznokieć schowała w zaciśniętej pięści.
Po chwili zaczęła skubać kciuk.

***
Szefowa hoteliku na Promienistej pomyślała, że dowie się wcześniej, niż przypuszczała, co się wydarzyło u Edyty, widząc stojącą w drzwiach Martę Zawadzką.
Ruszyła w jej kierunku. Spojrzała jeszcze przelotnie na dziewczynę przyjętą do pracy. I zobaczyła ją z otwartymi na oścież ustami.
Tym razem nie dziwiła się jej.
Marta Zawadzka wyglądała olśniewająco. W otwartych drzwiach na jesiennym tle. Z ręką w kieszeni.

***
Edyta Skomorowska otworzyła oczy i zobaczyła sufit. Nie jej sufit. Biały sufit. Zlewający się z białą ścianą, harmonijnie, łagodnie. Potem usłyszała szepty, szeptane chyba tak, żeby usłyszała. Odwróciła głowę w ich kierunku.
Domagały się tego, ale nie były zbyt odważne, przycichły, w końcu prawie ucichły. Szeleściły już tylko między sobą, od czasu do czasu na nią zerkając. Chciwie zerkając, tak by jednym zerknięciem zaczerpnąć jak najwięcej czegoś. Tylko czego?
– Narkomanka jakaś... – głosy cicho, cichutko.
– Taką to by... – jeszcze ciszej.
– Kiedyś to inaczej z takimi...
– Cicho bądź! – trochę głośniej.
Odwróciła głowę od tych łóżek, tych na łóżkach i tych przy łóżkach. Przestała już słyszeć, głosy przestały płynąć do niej, już tylko szurały po podłodze. Tam je zamiotła.
Warto było. Zmęczone oczy nie chciały się już ślizgać po spojrzeniach, wlepiły się w okno na świat. Tam, gdzie drzewa bez liści, smutne, kołysane.
Od patrzenia na wiatr zrobiło się jej zimno, przenikliwie zimno, i przyszły dreszcze, potrząsając jej ciałem, z całej siły w środku, lżej na zewnątrz, dla niepoznaki.
Zacisnęła końce pościeli w pięściach, podciągając ją pod same powieki.
Zanim się zamknęły, zdążyły dojrzeć jeszcze tę pościel. Białą, śnieżnobiałą jak tamta.
Teraz się okryje, będzie trzymać tę pościel, nie puści jej. Ochroni swoje dziecko.
Dziecko!
I znowu wszystko zaczęło wirować.
Szept i szepty.
Szeptane.
– Coś się z nią dzieje...
– Niech pani zobaczy....
Krzyk i krzyki.
Krzyczane.
– No, leć po lekarza...
– Co tak sterczysz...

***
A niby co ja mam panu powiedzieć? – syczał przed siebie doktor Jacek Piłka, podążając szpitalnym korytarzem. Weronika Król i policjant szli za nim, a właściwie biegli. Patrzyli na siebie i chyba oboje mieli wrażenie, że nigdy się nie zatrzyma, ale o dziwo, otworzył któreś z kolejnych drzwi i znaleźli się w małym gabinecie. Usiedli. Właściwie to mężczyźni usiedli. Weronice Król została kanapa, w którą się zapadła. Kanapa nie była stara, tylko musiała pracować na dwie albo na trzy zmiany. Przytulając do snu tych, co w nocy albo po nocy w dzień.
– No, co ja mam panu powiedzieć – powiedział lekarz już spokojnie, przeciągając się w poszukiwaniu wygodnej pozycji. Weronika miała wrażenie, że też od dawna chciał po prostu usiąść. – Dziecko było i miejmy nadzieję, że gdzieś jest, i to w dobrym zdrowiu, ale to nie dziecko jest moim pacjentem, ale matka!
Zapadło milczenie.
– A co ja mam panu powiedzieć. Z reguły jest dziecko, żywe lub... – zająknął się. – Tak czy inaczej – mówił dalej – z reguły szukamy matki i albo sama się znajduje, albo sąsiedzi powiadomią. Teraz sprawa jest poważniejsza, nie ma tego dziecka i nie wiemy, gdzie jest. Przecież liczy się czas, pan to wie najlepiej.
– I wiem też, że urodziło się ono dwa, a może i trzy dni temu. Jeśli zostało porzucone, nawet obmyte i okryte, to jakie ma szanse? Nocami, z tego, co wiem, temperatura spada poniżej zera... Co mam więcej panu powiedzieć... Ta kobieta nie pamięta trzech ostatnich dni. Teraz jest znowu na silnych środkach. Zrozumcie mnie. Ja nie mam wolnej sali, może po południu ją gdzieś przeniosę, teraz leży z innymi kobietami, nie możecie tam wejść. Odesłać stąd też jej nie mogę. Doktor Karol Węgorzewski ją odesłał, i co? Znowu mi ją przywieźliście... Oczywiście go nie winię... – szybko się zreflektował. – Miała lekki krwotok i jeszcze ostre zapalenie piersi.
– Jak pan sądzi, urodziła sama? Czy mógł jej ktoś jej w tym pomagać? – zapytała Weronika.
– Mogła urodzić sama. Bywam potrzebny, ale większość kobiet wbrew pozorom poradzi sobie. W jej wypadku raczej nie było komplikacji. Do teraz oczywiście.
– Jak długo może trwać ten stan? – zapytał policjant zrezygnowanym tonem.
– Nie wiem, ale fizyczna poprawa powinna nastąpić szybko, dostała silne antybiotyki, jest pod dobrą opieką. A stan psychiczny, tego nie wiem, nie jestem psychiatrą ani psychologiem. Sam okres dojścia kobiety do równowagi po porodzie potrafi trwać nawet do ośmiu dni, ale bywa różnie, często krócej, ale czasami też i dłużej...
Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Drzwi się lekko uchyliły, zajrzała tylko głowa, z lokami na głowie.
– Panie doktorze, jest pan proszony do...
– Dobrze, dobrze, już idę... widzicie sami, wielu będzie obchodzić dzisiaj urodziny, od północy istne dzieciobranie. – Wstał.
Wstali i oni.
– Co mam wam powiedzieć – dodał po chwili, szukając czegoś w kieszeniach. – Może pani niech do niej pójdzie, może pani coś wskóra. Pan lepiej nie. – Uśmiechnął się, jakby coś w tych kieszeniach znalazł, i wyszedł.
Chwilę stali na korytarzu, nic nie mówiąc. Pierwszy odezwał się policjant:
– Może i to jest dobry pomysł, może pani sama do niej pójdzie? – Popatrzył wyczekująco na Weronikę.
– Tylko po co? – Nie lubiła takich spojrzeń. Budziły w niej emocje, które rzadko do siebie dopuszczała. – To, co mam na szybko stwierdzić, mogę stwierdzić już teraz! – Zamachała mu ręką przed nosem, czując, jak wyłazi z niej południowy charakter. – Wasze przepisy wymagają jedynie oceny, czy stan psychiczny matki istotnie zmniejsza jej zdolność do rozpoznania sytuacji i kierowania własnym postępowaniem. To ja panu mówię! – dodała już podniesionym głosem. – Jej stan istotnie zmniejsza. To wszystko! – Weronika miała wrażenie, że dokończyła mówić „to wszystko” z rękami na biodrach i przytupem.
– Nie potrzebuję od pani regułek na poczekaniu! – policjant nie pozostał jej dłużny, choć tylko podniósł głos. – Potrzebuję od pani pomocy w znalezieniu tego dziecka, jeśli ono żyje, ale widocznie źle trafiłem. – Policjant był wściekły.
Nie powinna, ale poczuła się podle, bardzo podle.
– No to jednak pójdę.
 Powiedziała, odwróciwszy się na pięcie.
Idąc, mocno stawiała nogi na ziemię, bo czuła, że same mają ochotę w coś kopnąć, choćby w krzesła stojące na korytarzu. Nie mogła zrozumieć losu, który akurat w ten sposób zarządził tą niedzielą i całą tą jesienią, zaczynającą się od pogrzebu jej dziecka, które urodziło się na sześć godzin, „to i tak cud, że żywe”, i nigdy samo nie oddychało, „co normalne przy tak rozległych schorzeniach”, i dlaczego to akurat ona po miesiącu ma rozmawiać z może pokrzywdzoną dziewczyną, która najpewniej udusiła, zakopała albo nie podwiązała zdrowego różowego niemowlęcia. W gruncie rzeczy gówno ją obchodziły skomplikowane, zapewne tego powody, „niepodlegające jednoznacznej ocenie”. Najchętniej oplułaby tego policjanta. Dlatego nawet na niego nie patrzyła, długo stojąc przed drzwiami pokoju, do którego miała wejść.
Znała go dobrze. Znała te patologiczne drzwi, tę olejną lamperię w kolorze, który zamierzał być pogodnym, ale mu się to nie udawało, pamiętała te skrzypiące łóżka, tę łazienkę do niczego. I te krzesełka dla współczujących inaczej, bo mogą siedzieć, a i tak się męczą, nie wiedząc, o czym mają mówić.
Mieszkała w nim dwa miesiące, akurat w nim, pod oknem, chroniąc swoje nienarodzone dziecko, by przyszło na świat, i przyszło. Tyle że na chwilę.
Spojrzała na policjanta. Nie poganiał jej, pewnie uważał, że zbiera myśli. Mylił się, ona próbowała je odgonić, a jego opluć.
W końcu udało się jej przywołać siebie do siebie, do psychologa z wieloma specjalizacjami.
Szarpnęła klamkę. Weszła. I tak jak się spodziewała, przywitały ją ciekawskie spojrzenia.
Ci bez szlafroków stali i siedzieli nad tymi w szlafrokach, jak na balu przebierańców, na którym nie wszyscy się przebrali.
Nie przypominała sobie nawet, czy powiedziała „dzień dobry”.
Wolno podeszła do łóżka, przy którym nikt nie stał.
Blada dziewczyna leżała nieruchomo, dopiero z bliska było widać, jak oddycha i drży. Była mokra. Miała spocone czoło i włosy. Spała. Weronika nie zamierzała jej budzić. Nie widziała w tym sensu. Chore ciało odpoczywało, schorowany umysł też, to dobrze.
Jakimś odruchem litości czy opiekuńczości, który pojawił się nie wiadomo skąd, poprawiła kołdrę. Odgarnęła z czoła dziewczyny grzywkę, która mogła spokojnie sobie na nim leżeć... Zdawało się jej, że prawie niezauważalnym gestem, gdy nagle znowu zobaczyła wielkie, przerażone oczy. Ręce dziewczyny chwyciły jej dłonie. Mocno, nadspodziewanie mocno.
– To pani! Pani mi pomoże! – krzyknęła. – Pani musi mi pomóc! Pani znajdzie moje dziecko! Pani musi znaleźć moje dziecko!


Grzechotka:
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2011
Wydanie I
Warszawa 2011