Jeśli taki film, dodatkowo, ma nielinearną narrację, quasi-dokumentalny montaż i zdjęcia, na swoim koncie nominację do Oscara, został zrobiony wspólnie przez Izraelczyka i Palestyńczyka, a jego bohaterowie są bardzo młodzi (w zasadzie to jeszcze dzieci), to widz, który chce spojrzeć na niego krytycznie, czuje się niczym Mary Wilkie z Manhattanu Allena. Potrafiła ona skrytykować nawet najlepsze dzieło sztuki, a na czole mogłaby mieć tabliczkę z napisem „nieczuły malkontent”. Takie właśnie „poczucie winy” towarzyszyło mi, gdy wcześniej oglądałam Slumdoga Danny’ego Boyle’a i tak też czuję się w chwili obecnej, po przemyśleniu głośnego i dopiero od piątku granego w Polsce Ajami.

Opowieści są cztery, łączy je ta sama czasoprzestrzeń (tytułowe Ajami, dzielnica Tel Awiwu oraz, w zamierzeniu zapewne zaskakujący, ale dla widza jednak dość przewidywalny, finał. Narracja jest nielinearna, obserwujemy przeplatające się ze sobą epizody każdej z opowieści. W rzeczywistość Ajami wprowadza nas nastoletni chłopiec, narrator „wspomagający” obiektywną strukturę narracyjną. Nasri, który zresztą wydaje się jedyną naprawdę ciekawą i szczerą postacią w filmie (trudno jednak nie dostrzec, że pierwowzór miał w chłopcu z Miasta Boga), ma osobliwy sposób na oswojenie otaczających go zdarzeń: rysuje, odtwarzając w nieco jeszcze dziecinny sposób sytuacje, które szczególnie go poruszyły. Ponadto opracował dla siebie specyficzny rodzaj krótkiej medytacji: wypowiada w myślach następujące słowa: „Zamknij oczy. Weź głęboki oddech i oczyść umysł. Poczujesz spokój i odprężenie. Twoje ręce robią się lekkie. Twoje stopy też. I całe ciało. Kiedy policzę do trzech, otworzysz oczy i znajdziesz się w innym świecie. Raz, dwa, trzy. Otwórz oczy”. Ta modlitwa-medytacja dawała mu nadzieję, że kiedyś znajdzie się w innym Ajami. Zawsze jednak wraca do tego samego miejsca, w którym nie można czuć się bezpiecznie, w którym nieustępliwie rządzi chaos i przypadkowa (najczęściej) śmierć – nie pod postacią „Czarnego Anioła”, z którym można pertraktować czy pogrywać jak w słynnej scenie z Siódmej pieczęci, tylko ta niepodlegająca personifikacji: wcielona w kulę z nielegalnego pistoletu albo nóż, noszony przez niemalże każdego mieszkańca niczym amulet.
 

Widzowi, który nie orientuje się w konflikcie izraelsko-palestyńskim i nie zna choćby pobieżnie historii  Izraela niezbyt łatwo będzie pamiętać, że film opowiada o czymś więcej, niż o porachunkach między klanami. Nazywanie Ajami izraelskimi Gangami Nowego Yorku, choć dość częste, objawia raczej ignorancję niż umiejętność tworzenia błyskotliwych analogii między filmami, ale jednak trzeba być mocno skupionym, żeby wychwycić sedno tego wszechogarniającego chaosu, którym jest wspólne bytowanie na małym terenie żydów, muzułmanów i chrześcijan. Ajami, część Tel Awiwu, to obecnie teren należący do Izraela, na którym mieszkają także Arabowie. Obie nacje, co widać w filmie, żywią wobec siebie ewidentną niechęć, która, jak sądzą bohaterowie, jest ich orężem w walce o własną tożsamość. Dlatego nie do przyjęcia wydaje się bohaterom miłość między Arabem Binjim i jego żydowską narzeczoną oraz uczucie, jakim darzą się muzułmanin Omar i chrześcijanka Hadir. Takie „mieszane” związki przynoszą wszak hańbę całym rodom (specyfikę takich przekonań religijno-obyczajowych przedstawił już zresztą wcześniej Ken Loach w Czułym pocałunku). Reżyserom udało się dość dobrze  pokazać (choć w moim odczuciu jest to jedynie zarys, a nie rodzaj głębszej analizy), że konflikt, pierwotnie wynikający z różnic religijno-obyczajowych i sytuacji politycznej, przerodził się na tamtym terenie w ciąg małych – i dlatego tak trudnych do zidentyfikowania i przezwyciężenia – niesnasek lokalnych, związanych, mówiąc najogólniej, z ludzkimi skłonnościami do czynienia zła. Skłonności te podsycane są ciągłym strachem, frustracją wynikającą z trudnych warunków materialnych, niemożnością zidentyfikowania się w pełni z miejscem, wyznaniem oraz kulturą – i to one znajdują usprawiedliwienie pod postacią długotrwałego, trudnego konfliktu społeczno-religijno-politycznego. Zamierzeniem reżyserskim było skupienie się na jego lokalnej odsłonie i byłby to pomysł godny pochwały, gdyby nie jego realizacja, która trąci jednoznacznością i tendencyjnością.

Wspomniani Nasir i Omar to bracia. Ich wujek zabił członka ważnego klanu, gdy ten napadł na jego bar. Teraz wrogi klan żąda zemsty.  Zamiast Omara napastnicy zabijają jednak jego nastoletniego sąsiada – na skutek „pomyłki”. Lokalny sędzia uznaje, że rodzina Omara musi zapłacić na rzecz klanu niebotyczną dla nich sumę i wtedy konflikt zostanie rozwiązany sprawiedliwie. Omar, wie, że nie zdoła zarobić takich pieniędzy legalnie, zaczyna więc coraz poważniej wdrażać się w handel narkotykami. Jak można, biorąc pod uwagę wszechobecną „ironię losu” rządzącą fabułą filmu, przewidzieć – za te pomysły zapłaci jego młodszy brat. Omarowi pomaga Malek, pracujący nielegalnie w pubie, by zarobić na operację chorej na nowotwór matki, której państwo odmawia pomocy. Kolejna historia dotyczy izraelskiego policjanta, którego brat zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy wracał ze swojej służby w armii. Czwarta to wspomniany związek Binjego, również nieszczęśliwie wplątanego w handel narkotykowy. Wszystkie są tak reprezentatywne dla przedstawianego konfliktu, że razem, niestety, dają wrażenie sztuczności. Powinny chwytać za serce, dawać do myślenia, a we mnie uruchamiają „syndrom Mary Wilkie”.

Konflikty klanowe, w których chodzi o zemstę i pieniądze, widzieliśmy na ekranach wiele razy; ten z filmu, niestety został przedstawiony pobieżnie, a „zbiegi okoliczności”, które mu towarzyszą (np. „wątek z zegarkiem”), męczą niewiarygodnością; całość przywodzi na myśl choćby znów Miasto Boga czy, jednak dużo lepszy od Ajami, film Tsotsi. Wątek matki chorej na nowotwór szpiku, dla której Malek odważy się przekroczyć granice swojej moralności, wydaje się sztucznie doklejony do fabuły, by istniał motyw wyjaśniający działania chłopaka i by film jeszcze bardziej oddziaływał na emocje widza. Ja, ogarnięta znieczulicą (przecież powszechnie się mówi, że nadmiar brutalnych obrazów w mediach znieczula, prawda?), całkiem niedawno czytałam jednak niepublikowaną jeszcze w Polsce książkę Izzeldina Abuelaisha, palestyńskiego lekarza działającego między innymi w Strefie Gazy, który w sposób ciekawy i szczerze poruszający pokazał, na czym polega zupełny brak odpowiedzialności państwa za leczenie obłożnie chorych, gdy opisał walkę o życie umierającej żony. Porównanie tej relacji z jedną ostentacyjną sceną w Ajami, wywołuje u mnie nieufność, której nie umiem się wstydzić. Oczekiwanie rodziny na identyfikację zwłok syna i brata, izraelskiego żołnierza, to scena faktycznie dramatyczna, ale, znów – reżyserzy wybrali z tej historii takie epizody, które jednoznacznie manipulują emocjami widza; owszem, pokazują to, co przerażające i ważne, ale nie robią z tym materiałem filmowym niczego więcej; nie sugerują, że opowieść ta może mieć drugie dno, a bezmyślny odwet brata na niewinnym człowieku to przecież niejedyna konsekwencja tej tragedii.  Wreszcie tzw. historie miłosne. Nie wymagam od nich namiętności z Dziewięć i pół tygodnia, czy skomplikowania z Małych dzieci Todda Fielda, ale, podczas gdy wątek Omara i Hadir został przynajmniej (tendencyjnie i przewidywalnie) w filmie opowiedziany, to już związek Binjego i jego narzeczonej tworzy raptem jedna przeciętna scena z ich udziałem i komentarze kolegów mężczyzny, że przez romans z Żydówką zaniedbuje on własną tożsamość.

Jedyny moment Ajami, który zapowiada szczere, a nie efektowne spojrzenie na położenie tamtejszych mieszkańców, to sytuacja, gdy przeciętny mężczyzna w średnim wieku zwraca swoim młodym sąsiadom uwagę, że przez ich hałasującą zwierzynę nie może spać – i w odpowiedzi zostaje zadźgany nożem na środku ulicy. Reżyserom w tej krótkiej, ale sugestywnej sekwencji, udało się pokazać faktyczne piekło dzielnicy Tel Awiwu. Nie polega ono na grasujących wszędzie gangach i bezradnej policji, ale objawia je właśnie zwyczajna sytuacja. W miejscu takim jak Ajami potrafi ona sięgnąć granic absurdu, a przeciętny człowiek nie ma nawet niewielkiego wpływu na bieg swojego życia, jeżeli nie charakteryzuje go odwaga Omara. Cierpka i poruszająca (nieco zbyt efektownie, ale jednak) wydaje się też ostatnia sekwencja filmu, gdy wreszcie „spełnia się” modlitwa Nasriego. W jaki sposób? Tego nie mogę zdradzić.

Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za bycie marudnym widzem, ale chciałabym zobaczyć inne Ajami. Przemyślane, ale nie spektakularne, poruszające, a nie pobieżne, szczere, a nie składające się z klisz, tworzących „film, który należy uznać za dobry”, bo inaczej nie wypada.



Ajami
reżyseria i scenariusz: Scandar Copti, Yaon Shani
zdjęcia:  Boaz Yehonatan Yaacov
grają: Fouad Habash, Ibrahim Frege, Shahir Kabaha, Scandra Copti, Ranin Karim
kraje: Izrael, Niemcy
rok: 2009
czas trwania: 120 minut
premiera: 21 stycznia 2011 (Polska), 22 maja 2009 (Świat),
Against Gravity