No właśnie, ale czy o samą historię chodzi, czy też raczej o jej ekranowy, dramaturgiczny kształt. Według mnie – jednak o to drugie. Fabuły Requiem... i Czarnego łabędzia są błahe (choć przecież pierwszy z filmów mówi o istotnym problemie), lecz podane w tak oszałamiającej formie, że nie da się pozostać wobec nich obojętnym. Przynajmniej na poziomie emocjonalnym. Chcąc skupić się na Łabędziu, skonstatuję tylko, że w moim odczuciu wizualny gwałt jakiego Aronofsky dokonał na widzach w kodzie Requiem dla snu niemal całkowicie przysłonił poruszany tam problem uzależnienia. Reżyser także dał się porwać transowi poszatkowanych ujęć mającemu wywołać efekt szoku, i zatracił przy tym sens przestrogi przed tragedią narkotykowego nałogu. Nie można odmówić też Aronofsky’emu konsekwencji w doborze tematów. Choć dwa ostatnie filmy zrealizował według cudzych scenariuszy, z powodzeniem wpisują się one w kluczowy motyw obsesji głównego bohatera, która doprowadza do psychozy i autodestrukcji. Od początku także swoim fetyszem uczynił reżyser ciało, a zwłaszcza jego okaleczenie (do Cronenberga jednak daleko). Najmocniej wybrzmiewa to właśnie w Zapaśniku (2008) – w formie bardziej realistycznej i Czarnym łabędziu – tu w wymiarze psycho-horroru.

Główna bohaterka, baletnica Nina (Natalie Portman), po otrzymaniu głównej, podwójnej roli w Jeziorze łabędzim.
Wraz z zaangażowaniem oraz presją ze strony reżysera (Vincent Cassel) i nadopiekuńczej matki (Barbara Hershey) stopniowo osuwa się w paranoję, nie mogąc pogodzić ze sobą osobowości białego i czarnego łabędzia. Widać więc na jak kruchych podstawach opiera się scenariusz – prostej dychotomii dobra i zła, wewnętrznym starciu jasnej i ciemnej strony ludzkiej psyche (a także sfery seksualnej: niewinność – wyuzdanie). A również schematach niezdrowej relacji matczyno-dziecięcej, która musi doprowadzić do zaburzenia psychicznego. Nic więcej. Narastające napięcie oraz rojenia i wizje niebezpieczeństwa nawiedzające bohaterkę (z dyskretną pomocą efektów komputerowych) skutecznie mamią widzów i przykrywają pustkę kryjącą się za przepiękną, perfekcyjną kinematograficzną otoczką. To co w Zapaśniku współgrało z chropowatym światem wrestlingu – kamera z ręki trzymająca się blisko bohaterów – nie do końca nadaje się do zobrazowania baletu. Tym samym wyraźne widać, że taniec jako taki nie interesuje reżysera, a wyłącznie bohaterka i jej obsesje.

Brawa należą się za to Natalie Portman, która zwłaszcza w ostatnich kilkunastu minutach doskonale oddaje skalę emocji targających Niną. W przeciągu ułamków sekund zmienia się nie do poznania, z niewinnej dziewczyny w jej bezwzględne, mroczne alter ego i z powrotem.

Tym co uderza w Czarnym łabędziu najbardziej jest śmiertelna powaga (nie tylko ja tak to odbieram). Aronofsky’emu brakuje dystansu, nutki humoru, który uzdrowiłby napięty do granic ton serio. A ocierająca się o kicz historia aż się o to prosi. Twórca Pi (1998) jest jednak na tyle zakochany w swoim nowym dziele, że nie zauważa jego i swej egzaltacji. Niczym Quentin Tarantino ze swoim: „I think this just might be my masterpiece” w zakończeniu Bękartów wojny (2009), ale właśnie bez tej nutki ironii, wieńczy Czarnego łabędzia kwestią: „It was perfect...”. Well, Darren, it wasn’t.


Czarny Łabędź (Black Swan)
reżyseria: Darren Aronofsky,
scenariusz: Andres Heinz, John McLaughlin, Mark Heyman,
zdjęcia: Matthew Libatique,
muzyka: Clint Mansell  
grają: Natalie Portman, Mila Kunis, Vincent Cassel i inni
kraj: USA,
rok: 2010,
czas trwania: 110 min,
premiera: 21 stycznia 2011 (Polska), 1 września 2010 (Świat),
Imperial - Cinepix



Iwo Sulka – filmoznawca, rocznik ’85. Interesuje się kinem amerykańskim i europejskim. Filmowe gusta lekko konserwatywne, acz otwarte na nowe propozycje. Opublikował artykuł na temat Darrena Aronofsky’ego w trzecim tomie Mistrzów kina amerykańskiego, a także recenzje i inne teksty na łamach e-splotu oraz na blogu „Salaam Cinema!”

Tekst pochodzi z blogu Autora.

CZARNY ŁABĘDŹ WEDŁUG MICHAŁA OLESZCZYKA