Pierwszym elementem zmuszającym do zastanowienia się nad sensownością Szukając Erica jest przedstawienie Cantony jako mężnego wzoru cnót, predestynowanego do prowadzenia głównego bohatera przez życie. Czy naprawdę nie można było wziąć na warsztat piłkarza, który w swej karierze nie kopnął kibica drużyny przeciwnej? Oczywiście wybór reżysera można tłumaczyć legendą, jaka urosła wokół zawodnika Manchester United, ale bardziej wiarygodne wydaje się to, że Loachowi jest po prostu po drodze z poglądami Cantony, nawołującego do buntu przeciwko bezdusznie kapitalistycznym bankom.
Inną niewyjaśnioną dla mnie zagadką jest stosunek reżysera do listonoszy.
Całemu temu korowodowi przewodzi Eric Bishop, tchórz i łajdak próbujący uporać się z przeszłością. Człowiek, który porzucił swoją rodzinę, bo tatuś na niego nakrzyczał. Listonosz, który kradnie listy. Ojczym podbierający pasierbowi marihuanę, magicznie teleportującą Erica Cantonę na fotel w sypialni. Trudno jest sobie wyobrazić bardziej żałosną postać, mniej sympatycznego bohatera. Jednak Loach postanowił zaprzeczyć własnej tezie ze Słodkiej szesnastki (2002) i pokazać, że wybaczanie jest łatwe, przyjemne i przynosi same korzyści! Na domiar złego Bishop staje się bohaterem, skłonnym do poświęceń wzorem ojcowskiej miłości (co prawda o dwadzieścia lat za późno, ale kto by tam liczył!). Nie neguję prawa do drugiej szansy dla każdego człowieka, ale zastanawiam się dlaczego reżyser, zwany wielkim (soc)realistą kina, zapomniał całkowicie o psychologii postaci (sprowadzając ją do słów: bo miałem napad lęku)? Czy rzeczywiście tak łatwo jest zapomnieć o wyrządzonych krzywdach? Szukając Erica prowokuje bardzo wiele pytań, co jest oczywiście zaletą, ale niestety daje też szybkie, nieprzemyślane odpowiedzi, które sprawiają, że nawet bezrefleksyjny odbiór filmu kończy się ciężką niestrawnością.
Jest jednak w dziele Loacha coś zaskakującego. W kontekście całej reszty śmiem wątpić, że jest to zabieg celowy, ale mniejsza o to. Kontrastem dla nieprzeciętnie przeciętnych mężczyzn są silne, samodzielne kobiety, które pozostawione same sobie stają na wysokości zadania i radzą sobie zdecydowanie lepiej niż przedstawiciele płci brzydkiej. Jest to oczywiste przełamanie konwencji kina głównego nurtu i mogłoby uratować cały film, gdyby reżyser poświęcił choć trochę uwagi Lily i Sam. Niestety, są one tylko tłem, tymi, które wybaczają, i to nie ze względu na swoją wspaniałomyślność, ale dlatego, że dzielny Eric uskutecznia pokrętne wymówki po ponad dwóch dekadach. Nadal to on jest bohaterem, a one po prostu są. Wykształcone, pracowite, szczere są po to, by duzi chłopcy mieli wobec kogo zachowywać się nieodpowiedzialnie.
Ponoć na festiwalach filmowych odbywających się w drugiej połowie 2010 roku pojawiła się tendencja do przeceniania dzieł optymistycznych. Zapewne jest to bardziej skomplikowane zagadnienie, ale łatwo w ten sposób wyjaśnić, dlaczego średniej jakości filmy dostawały wysokie noty. Szukając Erica nie dostał żadnej ważniejszej nagrody, ale szedł w konkury o Złotą Palmę w Cannes. Być może film ten był zapowiedzią mody na samozadowolenie i celebrację uproszczania spraw ze swej natury skomplikowanych. Na pewno jednak nie wypadł przekonująco. Zamiast komedio-dramatu z ambicjami wyszła baśń z kulawą metaforą. I tylko Loacha w tym wszystkim szkoda...
Szukając Erica (Looking for Eric)
reżyseria: Ken Loach,
scenariusz: Paul Laverty,
zdjęcia: Barry Ackroyd,
muzyka: George Fenton,
grają: Steve Evets, Eric Cantona, Stephanie Bishop, Gerard Kearns i inni
kraje: Wielka Brytania, Francja, Włochy, Belgia,
rok: 2009,
czas trwania: 116 min
premiera: 14 stycznia 2011 (Polska), 18 maja 2009 (Świat),
SPInka