Pozwolę tu sobie na wycieczkę osobistą, związaną z zaproszeniem na łamy „Herito". Redakcja poprosiła mnie bowiem o napisanie szkicu o Szczecinie – „tym mieście-widmie”. Oczywiście wiem, że intencją tego zaproszenia jest właśnie „odwidmowienie” Szczecina. Proszę mi jednak darować to czepianie się słów. Czepiam się ich, próbując uchwycić przyczyny owej nieuchwytnej – a często nieuświadamianej – rezerwy wobec Szczecina. Enigmatycznego, nieznanego. I jakoś nienaszego.
Od lat słyszę w stolicy pytanie: – A ile się teraz jedzie ze Szczecina do Warszawy? – Odpowiadam, też tak samo od lat (bo niewiele się w tej mierze zmienia), że InterCity pokonuje tę trasę w pięć i pół godziny. Na co pytający unoszą brwi z pozornym uznaniem, ale też ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Jakby to była podróż z Kamczatki czy Magadanu. A ja, ze swoim „pięć i pół godziny”, chciałbym im wmówić – niczym baron Münchhaussen – że przebyłem ten dystans, lecąc na kuli armatniej.
Zdumiewające, a może tylko symptomatyczne, iż wielu znanych mi ludzi – twórców, dziennikarzy – nigdy w Szczecinie nie było (a jeżeli byli, to dawno temu, jako dzieci, z okazji wakacji nad morzem, i na ogół przejazdem tylko). A i teraz nie wybierają się do niego. Bo po co?
Mit miasta na rubieżach, jakby to była granica Interioru, nie brama na Europę, dalekiego od Romy i cywilizowanych szlaków, miasta kresowego, w którym – w przeciwieństwie do „naszych Kresów”, gdzieśmy zostawili serce – nie ma nic, co warte by było uwagi i fatygi podróży. Ten mit nie tylko nie umarł wraz z PRL-em, ale w Unii Europejskiej, która przyniosła otwarcie na świat – paradoksalnie – zyskał nowe życie. Widmowe właśnie, a raczej mgliste, amorficzne. Bo stare wyobrażenia i dawne stereotypy łączą się ze swoim współczesnym, blaknącym odbiciem. Dobrze więc, wybierzmy się na tę wycieczkę. Już nie osobistą, lecz – że tak powiem – zbiorową do Szczecina. Także po to, żeby przyjrzeć się sobie nawzajem. Bo w tej podróży – odwraca się perspektywa.
I widać, że nie jest wcale tak, iż Szczecin stanowi dla Polski zagadkę, dlatego tylko że Polska nie odrobiła lekcji z własnej historii i geografii, a zagadek nie lubi. Problem jest głębszy. Szczecin przez lata był zagadką sam dla siebie. A i dziś – wciąż jeszcze – nie jest siebie pewny. Pewny swego. Miejsca na mapie kraju, w jego historii i planach.
A ta niepewność przekształca się w kompleksy. Pogłębia w nim – kształtowany latami – brak poczucia wartości, kołysze tożsamością... Kołysze, gdyż Szczecin – jak powszechnie wiadomo – „leży nad morzem”. I nie Koszalin na przykład (Koszalin? Gdzieżby!), a Szczecin właśnie (który od morza dzieli około stu kilometrów) kojarzy się w kraju z morską bryzą i plażą. I jest to skojarzenie tak silne, iż walka z nim wydaje się jałowa... Jakiś czas temu ceniona dziennikarka radiowej Trójki zdziwiła się szczerze, gdy zaproszony do jej warszawskiej audycji kpiłem w szczecińskim studio z „morskości Szczecina”, przekonany, że mnie rozumie, tymczasem ona – bez zażenowania – przyznała, że o tym, iż Szczecin nad morzem nie leży, dowiaduje się właśnie teraz, ode mnie. Ale drwiny z tych, co ze szczecińskiego hotelu w centrum chcą biec w klapkach na plażę, przejadły się już szczecinianom. Straciły też rangę argumentu w debatach o tożsamości miasta. Swoistym zatrzaśnięciem wieka nad tą plażową metaforą stała się sztuka – komedia, oczywiście – tutejszej tożsamości poświęcona, a zatytułowana Którędy do morza?, którą parę lat temu wystawił Teatr Polski w Szczecinie. Bez wielkiego sukcesu zresztą. Bo tam, gdzie kończy się żart, powinna się pojawić refleksja. A Szczecin jest właśnie – że nawiążę do idei tego numeru „Herito" – najmniej chyba „przemyślanym”, czy też najbardziej „niedomyślanym” z dużych polskich miast. Owszem, w samym Szczecinie kwestie jego tożsamości były już przedmiotem setek prac naukowych i artykułów, konferencji i debat; i słowo „tożsamość” stało się w efekcie publicystycznym banałem. A że trąci też ono emocjonalnym kiczem – zaczyna się je omijać w poważnych dyskusjach. Czy znaczy to jednak, iż szczecińska tożsamość nie wymaga już dziś definicji? Bynajmniej. Znaczy to raczej, że przydatne dotąd słowa klucze zardzewiały, więc trzeba znaleźć inne, a rozpoznawanie miasta – i rozpoznanie się w mieście – powinno stanowić długi, otwierający się wciąż na nowe zagadnienia proces.
Jeszcze gorzej ma się sytuacja, gdy mowa o Szczecinie z perspektywy ogólnopolskiej. Bo tu taką refleksję powinno się budować na jakiejś wiedzy. Tymczasem wiedza o nim jest w Polsce nikła – oparta zresztą na stereotypach: port (więc portowe noce życie; cisza Szczecina by night budzi zdziwienie przybysza), stocznia (teraz: problemy z byłą stocznią), granica z Niemcami (co z tego, że dziś niezauważalna? są sąsiedzi, to jest i miedza). Znamienne, że jedyne tematy, które się przedostają stąd – poprzez media, a i kulturę popularną – do ogólnopolskiej świadomości to właśnie przemysł morski (czy raczej jego brak), przemyt (jakże romantycznie wyglądający w filmie Młode wilki) i – ogólnie – walka z przestępczością (wiadomo, Dziki Zachód). No i – oczywiście – wspomniane wcześniej uroki lata...

Szczecin w aspekcie politycznym, kulturalnym, historycznym z perspektywy Warszawy – by ująć rzec centralnie, ale i symbolicznie – w zasadzie nie istnieje. W dyskusjach o tożsamości – miast i regionów – zastępują go przykłady Gdańska, Wrocławia, Śląska, a nawet Suwałk czy Lublina... Jego życie artystyczne i w ogóle osiągnięcia humanistyki – mimo paru ogólnopolskich festiwali teatralnych, plastycznych czy muzycznych, mimo prestiżu Teatru Współczesnego, kierowanego od wielu lat przez Annę Augustynowicz, powstania Akademii Sztuki, sukcesu Formy – wydawnictwa, w którym pragną dziś wydawać autorzy z całej Polski, czy rangi genderowego ośrodka na Uniwersytecie Szczecińskim – jawi się z centrali – oraz z innych miast, nie większych niż Szczecin – jako przejawy tajemnych praktyk miłujących sztukę tubylców.
Charakterystyczne, że gdy odbywał się tu wielki zlot żaglowców, Tall Ship Races, prezydent miasta wejść musiał na reję, by pochwalić się Polsce sukcesem organizacyjnym. Inaczej by go „w ogólnopolskiej telewizji” nie pokazali (a tak, owszem). Bo nawet „kultura morska” – w latach PRL-u mocno wiązana ze Szczecinem i stanowiąca jeden z rysów jego tożsamości – nie kojarzy się dziś ze stolicą Pomorza Zachodniego... Skądinąd – nie bez kozery. Gdyż to, co było w niej prawdziwe i cenne – marynistyka, propagowanie kultury i sztuki na statkach – należy już właściwie do przeszłości. Można więc rzec z cierpkim uśmiechem, że – co jest tu kolejnym paradoksem – opędzający się od morza Szczecin więcej w sumie stracił na wyzwalaniu się od niego, niż zyskał. Kiedyś mógł przynajmniej udawać miasto kapitanów i wilków morskich (no, dobrze, również panienek lekkich obyczajów, których pełno w każdym porcie świata), dziś udawać i nie chce, i nie może, a nie umie jeszcze powiedzieć, kim jest – bez udawania. Może zresztą, kto wie, projektowane od lat jako wizytówka miasta, a zmierzające już ku realizacji Muzeum Morskie przywróci mu coś z dawnego splendoru „okna na świat” (kiedyś było to jego główne hasło promocyjne) i roli – pierwszoplanowej, efektownej – za którą tęskni?
Ostatnie lata to również próba ożywienia morskiego mitu na innych płaszczyznach. Choćby architektonicznej. Niemiecki Stettin był miastem nad samą rzeką, a że blisko stąd do morza, jej nabrzeże, pełne żagli i cumujących kutrów, beczek śledzi, straganów z rybą i tawern, stanowiło o obliczu, klimacie, a mówiąc wprost, chociaż i metaforycznie – także o zapachu tamtego miasta. Po wojnie pierwszy prezydent polskiego Szczecina, poznański architekt Piotr Zaremba odsunął miasto od rzeki. Miejsce po ruinie, która została z nadbrzeżnego Stettina po alianckich nalotach, zamienił w bulwar, a raczej w trasę szybkiego ruchu dla aut i tramwajów. Szczecin na dziesięciolecia odwrócił się od wody plecami, co było później wątkiem wielu dyskusji i rozważań. Niby nie wynikało z nich nic, ale w III RP temat wrócił. W praktyce. Nabrzeże ożyło, bo znów jest Podzamczem – Starówką nad rzeką. I choć wznoszone przy nim, w dość luźnym związku z historycznym kształtem, kamieniczki, w których znalazły dla siebie miejsce kafejki, restauracje i puby, rażą wielu swą nachalną dekoracyjnością, mówi się, że i sztucznością – proces zwracania się miasta z powrotem ku wodzie – rzece i morzu w efekcie – niewątpliwie się rozpoczął. Już niedługo i nadrzeczny trakt dla samochodów zmieni się w prawdziwy spacerowy bulwar. Ale czy nie będzie to aby – wzdychają niektórzy – fasada, jak całe to „nowe” Stare Miasto, kryjąca w istocie pustkę i brak wiary w siebie, we własną oryginalność, odmienność? Wątpliwości to zasadne, zwłaszcza że „morskość” Szczecina zależy nie tyle od dekoracji, w których by chciał on grać tę rolę, ile od realiów gospodarczych, a także – i po prostu – od kanału, którym wpływają do Szczecina statki. Jako że jest to kanał tak dziś płytki, iż wiele z nich, zwłaszcza dużych jednostek, do szczecińskiego nabrzeża przybić nie może. A pogłębienie go to zadanie bardzo poważne. Ale nie tylko od wody odwróciło się przed laty miasto. Również od swojej historii. Zastanawiająca jest skądinąd droga, jaką przebył dotąd Szczecin w poszukiwaniu samego siebie. Szczecin polski, następca niemieckiego Stettina i dziedzic jego powikłanych losów z odleglejszej przeszłości. Szczecin wielokulturowy przez wieki. Bo w jego historię wpisali się Słowianie, Niemcy, Duńczycy i Szwedzi, a nawet Francuzi, którzy nim przez pewien czas, w dobie napoleońskiej, władali; ba, w jakiejś mierze i Rosja, wszak tu właśnie – o czym wiedza poza Szczecinem jest znikoma – urodziła się Sophie Friederike Auguste von Anhalt-Zerbst, czyli przyszła caryca Katarzyna Wielka. Szczecin pomorski i naprawdę oryginalny w tej tradycji, a konia z rzędem – co tam konia, fiata pandę – temu Polakowi, który potrafiłby – nieuczony – wymienić imię choć jednego z panujących w nim książąt. No i Szczecin po wojnie – znów, choć zupełnie inaczej – poskładany z wielu różnych elementów – kulturowych, etnicznych, politycznych...
I jeszcze: Szczecin pogański, zdobyty dla Piastów, na krótko, przez Krzywoustego, Szczecin stolica Pomorza Zachodniego, którym władała słowiańska, ale wrosła w niemiecką kulturę dynastia Gryfitów – długo lawirująca między Marchiami a Polską – ten Szczecin, który stracił swą niezależność w XVII wieku i z każdym kolejnym wiekiem stawał się coraz bardziej niemiecki. Rzeczy koleją, której tory wytycza często w historii tak zwana ironia dziejów – Szczecin w XX wieku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, stał się dla tej wolnej Polski – przez którą stracił gospodarczo – wielkim wrogiem. Nic dziwnego, że w 1932 roku Hitler zwyciężył tu bezapelacyjnie. A że w III Rzeszy zaczął ów Stettin – dzięki militarystycznym planom nazistów – odzyskiwać pozycję ekonomiczną, ta wrogość do Polski stała się jego źródłem istnienia.

I takie właśnie miasto przyszło odzyskać dla polskości. Warto o tym pamiętać, gdy snuje się analogie między Szczecinem a Wrocławiem czy Gdańskiem. Tamte miasta – od wieków niewątpliwie niemieckie – miały jednak swą bliższą naszym czasom i bogatą tradycję związków z Polską. Było się do czego odwołać. W Szczecinie – który jeszcze po wojnie stanowił obiekt politycznych przetargów, a jego losy ważyły się dość długo i wcale nie były jednoznacznie określone (co sprawiło, iż w 1945 roku żyły w nim dziesiątki tysięcy Niemców, a i do połowy lat pięćdziesiątych mieszkało ich tu wielu) – takiej tradycji nie było.
Trudno się tedy dziwić, że w mieście przyznanym Polsce przez aliantów – jako rekompensata za Kresy wschodnie – zaczęto ją tworzyć nieco sztucznie, mocno akcentując rolę Słowian w jego dziejach. I konstruując w ideologicznej przestrzeni ów dziwny most między X–XI a XX wiekiem; most, nad którym powiewał transparent: „Szczecin zawsze polski”. Gryfici – w pracach naukowych i literaturze, w gazetach i na forach politycznych – jako zdeklarowani Polacy wspierali więc Pionierów – przybyłych tu z Wielkopolski, Wilna i Lwowa, z ruin Warszawy... Nawet religia nadbałtyckich Słowian – wróżebny koń z wyspy Rugia, Swaróg i Swarożyc, Trygław, czyli pseudo-Światowid – stała się sprzymierzeńcem Polski Ludowej w walce o polskość Szczecina i ziem zachodnich. Ten pogańsko-słowiański nurt kultury – mimo że miał w sobie wiele z cepeliady – był jednak potrzebny szczecinianom. Którzy odbudowywali i tworzyli swe miasto w zasadzie od zera, na nowo, a na dodatek w czasach niespokojnych i przez wiele lat nieunormowanych politycznie. Nic dziwnego, że żyli tu z uczuciem niepewności, tymczasowości. Myśl, że Niemcy zechcą wrócić do Szczecina – podsycana przez przywódców – hamowała wiele inicjatyw, nie pozwalała też na jego historię patrzeć inaczej niż przez pryzmat wojennych praw do miasta, ugruntowanych właśnie na jego prasłowiańskości.
Ale gdy w wolnej Polsce – Polsce w Europie – można się już było zwrócić ku przeszłości nie obarczonej ideologią i Szczecin zaczął swą niemiecką przeszłość odzyskiwać, proces ten stał się wyjątkowo dynamiczny. Już w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku mówiono i pisano o Stettinie z empatią, a nawet sympatią. Przywracano pamięć o ludziach i miejscach. Uczono się szacunku do niemieckich grobów, a raczej ich pozostałości na cmentarzu Centralnym – jednym z najpiękniejszych i największych cmentarzy w Europie – do napisów i inskrypcji na murach wydobywających się spod polskiego tynku... Z czasem jednak w tym zauroczeniu przeszłością proporcje zaczęły się niebezpiecznie chwiać. Bo młodzi szczecinianie odkryli w Stettinie swoje miasto. Tak dalece swoje, że sprawiać to zaczęło wrażenie utraty poczucia rzeczywistości. Miasto na pocztówkach w kolorze sepii, niemieckie miasto o paryskim układzie placów i ulic, miasto neosecesyjnych kamienic wypierało z pamięci – z wolna, ale coraz szybciej – i ten Szczecin dawny, sprzed wieków (dziedzictwo Gryfitów to dziś mało popularny wątek w zainteresowaniach Szczecina swą historią), i ten wielokulturowy przez wieki, i ten powojenny, budowany przez ich dziadów i ojców. A nawet ten zanurzony w nurtach historii najnowszej. Oto bowiem szczecińskie Grudzień ΄70 i Sierpień ΄80 (porozumienie podpisano tu dzień wcześniej niż w Gdańsku) nie doczekały się właściwie nośnego społecznie, trwałego mitu. I choć między innymi ma go przywrócić planowane Muzeum Przełomów – a jego istniejącym materialnie śladem jest od paru lat pomnik Anioła Wolności przy placu (a jakże) Solidarności – są to raczej przejawy pamięci oficjalnej niż jej obecności codziennej. Inna rzecz, że Anioł Wolności to pomnik wyjątkowo brzydki, kiczowaty, jakby i swoim kształtem kalekim podkreślający brak jasnej, mocnej świadomości, kim są – i jacy chcą być – szczecinianie.
Wyrazistym przykładem tego galimatiasu – ale i głodu tożsamości – były zresztą kolejne walki o szczecińskie pomniki. Kolejne, bo o Anioła też walczono. Tak że Anioł sfrunął na Szczecin dopiero wtedy, gdy upadły wcześniej przyjęte – ciekawsze artystycznie, śmielsze myślowo – projekty. Ale najpierw – z radością i dumą – udało się odzyskać Colleoniego. Odzyskać – od Warszawy, gdzie ta pochodząca z muzeum Stettina renesansowa statua konnego kondotiera – a dokładniej: jej kopia – trafiła po wojnie. Apelowano w mediach, zbierano społeczne pieniądze, by wróciła do Szczecina. I wróciła – tyle że nie do muzeum, a na jeden z miejskich placów – stając się dość dziwnym substytutem materialnego i emocjonalnego dziedzictwa. Cóż bowiem robi wenecki rycerz w polskim mieście mającym niemiecką przeszłość? Na dodatek – nie tyle rycerz, ile kondotier właśnie! Tak jakby w tym jego kondotierstwie odbijał się – niechcący, a przez to też trochę groteskowo – sposób, w jaki Polska Szczecin odzyskała (mówiło się przecież: Ziemie Odzyskane).
Walkę o Sedinę – jeden z najbardziej znanych pomników Stettina, kreowany w III Rzeszy na jego symbol nieomal – rozpoczęto później, i do dziś się nie zakończyła. Również dlatego, że tymczasem zmieniły się jej fronty. A co za tym idzie – stosunek do całej inicjatywy. Sedina – kobieta z żaglem, otoczona gromadą alegorycznych postaci – symbolizowała wprawdzie kupiecką, hanzeatycką przeszłość Stettina, lecz i germański eskpansjonizm był w jej spiżowe kształty wpisany. W czasie wojny pomnik zniknął. Sądzi się, że Niemcy przetopili go na cele militarne. Wyznawcy Indiany Jonesa wierzą jednak, że został ukryty. Gdzie? Nie wiadomo. Trzeba szukać, i wierzyć, że warto. O Sedinie – którą można by przywrócić na cokół, w ramach rekonstrukcji – pomyślano realnie parę lat temu. I znów media wspierały społeczny zapał, a kupcy deklarowali gotowość sfinansowania przedsięwzięcia.
Tym razem jednak sprawy potoczyły się inaczej niż w przypadku Colleoniego. Spór między kupcami a Urzędem Miasta (o finanse, rzecz jasna) zmienił się dość nagle w dyskusję nad sensem powrotu Sediny. Jego zdeterminowani zwolennicy – po wycofaniu się Rady Miasta z projektu – zapalili lampki na placu, gdzie Sedina niegdyś stała. Ale płomyki zniczy podgrzały tylko atmosferę. Kult niemieckiego monumentu wywołał oburzenie wielu szczecinian. Po raz pierwszy od lat – w mediach, w debacie publicznej – odezwały się tony niechętne niemieckiej tradycji Szczecina, a w wersji łagodniejszej – fetyszyzowaniu niektórych jej, tych najbardziej dyskusyjnych, przejawów. I nagle okazało się, że Szczecin nie jest w swoim widzeniu przeszłości tak jednomyślny, jak by się wydawało. Ten Szczecin, który – sądzić by można – oswoił już niemieckie wczoraj w dziełach historyków, w polityce, literaturze (że pozwolę tu sobie wspomnieć swoje książki i książki innych autorów, choćby powieści Ingi Iwasiów), a zwłaszcza w setkach popularnych wydawnictw – od albumów począwszy, po liczne monografie dzielnic, fabryk i broszurowe edycje poświęcone miejscom i ludziom. Czyżby ta wydawniczo-naukowa pasja w odkrywaniu Stettina w Szczecinie była tylko przejawem political correctness?

Ale przecież i w powszechnej świadomości szczecińskie Wczoraj stało się Dziś. Nie tak dawno w końcu w plebiscycie szczecińskiej „Gazety Wyborczej” na szczecinianina tysiąclecia zwyciężył Piotr Zaremba, ale tuż za nim był niemiecki nadburmistrz Herman Haken, któremu miasto zawdzięcza urbanistyczny rozwój i architektoniczny kształt – z jego widokówkowym symbolem: Wałami Chrobrego, niegdyś – Hakenterrase. Czyżby więc przegrzała się koniunktura na przeszłość? A moda na Stettin okazała się bardziej modą niż trwałą, autentyczną tendencją? Nie wiem. Nad dzisiejszą debatą o Szczecinie znów unosi się duch polityki. Przez ogólnopolskie nastroje wzbudzony. Nie bez kozery z dużą siłą wraz z dyskusją o Sedinie wrócił też spór o usytuowany w centrum miasta pomnik Wdzięczności. Wdzięczności dla kogo? Cóż, dla wyzwolicieli. Czyli Armii Czerwonej. Pomnik jest toporny, latami obtłukiwano z niego wszystkie źle kojarzące się symbole (z gwiazdą na czele, a raczej na szczycie), przypomina dziś więc obelisk na cześć nieznanej i wyzbytej gustu cywilizacji i bardziej szpeci, niż zdobi. Ale wielu mieszkańców miasta stawia przy tej okazji – zasadne skądinąd – pytanie, skąd się wziął polski Szczecin, jeśli nie z krwi jego zdobywców?
Trzeba tu dodać, że cichą ofiarą bitwy o szczecińską pamięć stali się też polscy żołnierze. Jedną z najkrwawszych bitew I Armii Wojska Polskiego było forsowanie Odry pod Siekierkami. To niedaleko od Szczecina. Ale usytuowany tam wielki cmentarz z pięknym pomnikiem Rzeki Matki nie jest dziś miejscem szczególnego kultu. Popada w zapomnienie. Można by gorzko rzec, że bliżej szczecińskim patriotycznym emocjom do czci dla powstania warszawskiego niż do szacunku dla tysięcy, które zginęły pod Szczecinem.
Wróćmy jednak do ducha polityki, który znów uczynił miasto polem bitwy o wynurzającą się z przeszłości teraźniejszość. Sądzę, mimo wszystko, że duch to ulotny. Szczecinianie nauczyli się przez lata żyć tu, gdzie żyją. Patriotyzm lokalny jest bardzo silny. Choć sporo w nim krytycyzmu do miejscowych władz i goryczy, także kompleks prowincji odzywa się dość często. Za to do Niemiec blisko – po zakupy, ale i kulturę (Berlin – jej prawdziwa stolica – tuż tuż), a Niemcom do Szczecina blisko także; niestety, w tym wypadku głównie po zakupy i czasem dla wycieczek sentymentalnych. Natomiast spory o przeszłość – choć chwytliwe medialnie – nie są dziś raczej masową rozrywką. Miasto uporało się jakoś z traumą porażki w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 – choć ta porażka była właśnie dowodem, jak wiele rzeczy w Szczecinie (w tym: model tutejszej kultury) nie zostało jeszcze przemyślanych. Toteż żyje się tu, mimo wszystko, w zawieszeniu troszkę. W pół kroku, w pół słowa. Między cudzą przeszłością a niedookreśloną przyszłością... Owszem, żyje się także w poczuciu dumy z szeleszczącego Szczecina. Co pozwala wyśmiewać urzędowo-promocyjną, niby fonetyczną, a w istocie sztuczną i poplątaną pisownię nazwy miasta. Brzmi ona mniej więcej jak... Stsetsin. A propaguje się ją, wypisując na banerach, tramwajach, plakatach po to, by – jak mówią pomysłodawcy owej formy – łatwiej było słowo Szczecin wymawiać zagranicznym turystom. Tyle że efektem jest na ogół zdumienie owych turystów, no i drwiny szczecinian.
Ale żyje się też inaczej: nie troszcząc się w ogóle o trudną do wyartykułowania – rzeczywistego, ale też symbolicznego – specyfikę miasta. I organizując sobie codzienność w sposób, który przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej wydawać się mógł fantasmagorią – na przykład kupując domy i mieszkania za miedzą, w Niemczech. Bo życie tam spokojne, domy tańsze, a z takiego na przykład Loeknitz czy – o, tempora! – Bismarck bliżej do centrum Szczecina niż z jego wielu nowych dzielnic. Gdzież te obawy, że „Niemcy nas wykupią”... Tyle że kiedy znów odezwą się spory – wyzwolone polityką, gospodarką (Europa przeżywa przecież dni niespokojne) – o to, jaki jest i jaki ma być Szczecin, wówczas historia – ten nudny i przetrawiony już w Szczecinie sto razy temat – upomni się pewnie o swoje. I każe od nowa zdefiniować szczecińskość. Tak, by stała się ona nie balastem, ale wartością. W swym bogactwie wątków, uniwersalności pytań i potrzebie odpowiedzi na nie.
Dzisiejszy Szczecin wydaje się miastem z widokiem na może. Może będzie piękny i bogaty (projekt Floating Garden – Szczecin 2050), może połączy go wreszcie z Berlinem bezpośredni pociąg, może rozmawiając o jego historii, nie będziemy już straszyć się Niemcem ani podpierać księciem Bogusławem X, który chciał dobrze (dla Polski), bo wziął sobie za żonę Annę Jagiellonkę. Zabawne, ale też warte namysłu, że w niemieckiej historii książę ów ma również świetną markę.
Artur D. Liskowacki – prozaik, poeta, eseista, autor słuchowisk i książek dla dzieci, publicysta i krytyk teatralny. Mieszka w Szczecinie. Pracuje w „Kurierze Szczecińskim”, współpracuje z czasopismami „Teatr”, „Pogranicza” i „Twórczość”. Jego powieść Eine kleine (2000) znalazła się w finale nagrody literackiej Nike i otrzymała I nagrodę w Konkursie Literackim PTWK, tom opowiadań Capcarap (2008) był nominowany do Nike, a powieść Mariasz (2007) – do Europejskiej Nagrody Literackiej. Ostatnio wydał tom małych próz Skerco (2011) i powieść Murzynek B. (2011).
Tekst pochodzi z kwartalnika HERITO nr 5 "Miasta do przemyślenia"
www.herito.pl
http://www.facebook.com/pages/Kwartalnik-Herito