Dziesięć!

Pierwszy cios, który posłał mistrza na deski, był najmocniejszy. Chodzi o wtórność. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już to wszystko czytaliśmy... Zaraz, zaraz. U samego Krajewskiego! Ten sam sposób komponowania książki: na otwarcie prolog, który dzieje się dużo później niż właściwa fabuła, epilog, mający wprowadzać element (jakże przewidywalnego już) zaskoczenia. Nie wspominając nawet o uderzającym podobieństwie zamiłowań, które solidarnie dzielą bohaterowie dwóch serii Krajewskiego: Eberhard Mock i Edward Popielski – od fascynacji językami klasycznymi po słabość do nocnych przejażdżek koleją w towarzystwie opłaconych dam. Powtarza się również sam schemat fabularny: wczesne wykrycie mordercy, które bynajmniej nie oznacza końca perypetii, a właściwie dopiero zaczyna komplikować właściwą akcję. Kiedyś bardzo lubiłem ten rys pisarstwa Krajewskiego. Obecnie, gdy szwy coraz bardziej wychodzą na wierzch, nie cieszy już tak jak dawniej.

Dziewięć!

Może i z wielką precyzją przemyślał mistrz cały pomysł fabularny książki, tak, by była ona niczym imponująca układanka z tysiąca elementów. Nie da się ukryć, że ten techniczny aspekt pisania zawsze był jego mocną stroną. Tu zasłużone brawa. Nie zmienia to jednak faktu, że zapomniał o rzeczy, śmiem twierdzić, dość w kryminale ważnej, by nie powiedzieć – zasadniczej. W Liczbach Charona wyraźnie zlekceważone zostały motywy, które nakazywałyby „złemu” sięgnąć po ostateczne rozwiązania. Właściwie nieważne, po co zabija, ważne, że wiemy, jak i wedle jakich reguł. Powieść pada ofiarą błyskotliwego i – dodajmy – niezwykle skomplikowanego pomysłu, który rządzi logiką działań mordercy. Niestety, to nie wystarcza. Czytelnik chciałby się również dowiedzieć, po co te zbrodnie.

Osiem!

Dwa powyższe argumenty kierują nas do zarzutu bardziej generalnego: autora Erynii zaczyna zżerać rutyna. Nieważne, czy naprzeciwko w ringu stoi płotka, czy jeden z braci Kliczków, mistrz musi wyrobić normę, bić się trzeba, wszak kontrakt podpisany, a i talentu w końcu nie brakuje.
Czego tu się bać? Prawda, że jako autor powieści kryminalnych Krajewski to wydawniczy samograj, który mocno wrył się w świadomość czytającej polskiej mniejszości. Szkoda tylko, że pozostając na fali,  zaczyna odcinać kupony od swojej popularności. Z zaniepokojeniem czytałem już notkę na tylnej okładce, informującą, że pisarz zrezygnował z regularnej pracy na Uniwersytecie Wrocławskim, żeby poświęcić się wyłącznie pisaniu. Oto prosta droga, by z pełnego oryginalności pasjonata przekształcić się w powtarzającego się wyrobnika. Chcesz, nie chcesz – pisz! Za coś żyć trzeba.

Siedem!

Kolejny grzech, którego nie można darować najbardziej poczytnemu polskiemu autorowi kryminałów: nudzenie czytelnika! O ile, jak już wcześniej powiedziałem, imponuje rozmach pomysłu, który stanął u źródeł książki, o tyle został on okupiony przerażająco nudnymi stronami wykładów z matematyki i językoznawstwa. Chodzi o dość zawiłą teorię gematryczną, polegającą na odczytywaniu z hebrajskiego tekstu Biblii zakodowanych wiadomości liczbowych, podanych wedle zaszyfrowanego schematu. W oparciu o tę metodę Edward Popielski z inteligencją, której nie powstydziłby się sam Albert Einstein, rozwiązuje zagadki kolejnych zbrodni. Krajewski podjął ryzyko, zachwycony własnym pomysłem, jednak samej powieści nie wyszło to na dobre. Wyobrażam sobie minę przypadkowego czytelnika, który otwierając na chybił trafił Liczby Charona, natyka się na jedną z pomieszczonych w książce macierzy czy tabelkę z literami hebrajskiego alfabetu.

Sześć!

Z jednej strony mamy więc do czynienia ze skomplikowanymi koncepcjami, z drugiej zaś mistrz nie bardzo dowierza koncentracji odbiorcy, dlatego na wszelki wypadek z ojcowską cierpliwością pewne rzeczy powtarza, bądź tłumaczy coś, co nie wymaga już dopowiedzeń. Niekiedy już zupełnie jawnie traktuje swojego czytelnika jak idiotę, na przykład gdy wyjaśnia, że iloczyn to wynik mnożenia. Co prawda słowa te wypowiada Popielski do grona słuchających go policjantów, których zwyczajowo nie zalicza się do pionierów wiedzy czy inteligencji, niemniej wrażenie bycia policzonym między nieuków pozostaje niezatarte.

Pięć!

Rozczarowuje również w Liczbach Charona tło, będące dotychczas znakiem firmowym pisarstwa Krajewskiego. Wszystko jest tu obliczone na pchanie fabuły naprzód, nie ma wiele czasu, by poprzechadzać się uliczkami Lwowa, posłuchać rozmów przechodniów. Co prawda jeden z bohaterów odzwierciedla obsesje dwudziestolecia, czyli skrajny antysemityzm i endeckie upodobanie do narodowych haseł, jednak to nie załatwia problemu: w najnowszej książce mistrza tło społeczno-historyczne jest wyjątkowo skromnie zarysowane. W efekcie  powieść jeszcze bardziej uderza swoją szkicowością, laboratoryjnym odseparowaniem od rzeczywistości, w której ma się rozgrywać akcja. Wielka szkoda.

Cztery!

Nagle ze strony publiki ktoś rzuca pełnym gniewu głosem: „Krajewski, ten mizogin!”. Mistrz pomimo braku sił zaśmiewa się cicho. Ten akurat argument na „nie”, który często pojawiał się w przypadku kolejnych kryminałów autora Śmierci w Breslau, zawsze wydawał mi się ślepym strzałem. Wiąże się on przede wszystkim z nieznajomością bądź kontestacją konwencji noir, którą Krajewski sprawnie wykorzystuje. Detektyw Popielski, wodzony za nos przez piękną kobietę, nie potrafi powściągnąć swoich samczych odruchów. To prawda. Patrzy na kobiety niemal wyłącznie jak na obiekty seksualne. Trudno zaprzeczyć. Ten punkt widzenia bywa zresztą źródłem komizmu męskich bohaterów, którzy nie potrafią zapanować nad chucią i wystawiają się na karcące spojrzenia. Może i śledzimy przygody seksoholików, ale z drugiej strony – czy Marlowe Chandlera, daleki kuzyn Mocka i Popielskiego, był w jakikolwiek sposób lepszy? I czy chcielibyśmy, by był?

Trzy!

Tu mistrz wietrzy swoją szansę. Zbiera w sobie resztki sił i rozpaczliwym głosem wykrzykuje: „Dostojewski!”. Od dłuższego czasu podczas lektur kryminałów Krajewskiego towarzyszy mi myśl, że właśnie Fiodor Michajłowicz jest cichym patronem tego pisania. (W Liczbach Charona pojawia się nawet bezpośrednio jako autor motta do jednego z rozdziałów). Nie chodzi mi tutaj nawet o mało pociągające upodobanie Krajewskiego do śledzenia obrad sądowych, jakby dalekiego echa długich przemów z pamiętnych Braci Karamazow. Problem sięga głębiej i wymagałby odrębnego studium. Najogólniej mówiąc, chodziłoby o stale obecną problematykę winy i kary, która każe redefiniować normatywny, powszechnie uznawany system etyczny, zmuszając czytelnika do opowiedzenia się po jednej ze stron: sprawiedliwość czy prawda? Nie zawsze odpowiedź okazuje się jednoznaczna, a świat czarno-biały. Nerw moralny, lecz nie moralizatorski, który stoi gdzieś u rdzenia pisarstwa mistrza, broni go jeszcze przed upadkiem.

Dwa!

Mistrz walczy, próbuje wstawać. Po kilku bardzo mocnych ciosach jakby przypomina sobie dawne sukcesy. Przecież Liczby Charona, przy całej swej karkołomności, przynoszą ciekawą refleksję nad nieprzystawalnością czy raczej bezużytecznością doskonale obmyślanych, precyzyjnych systemów logicznych, jeżeli ich wartość mierzyć racjami z zakresu etyki. Są w tym ukryte ślady okrutnej XX-wiecznej historii, która dostarczyła argumentów przeciwko powierzeniu całkowitej władzy rozumowi ludzkiemu. Tu paradoks: człowiek potrzebuje własnej niedoskonałości, bowiem tylko ona może go uratować przed nieludzkimi, biurokratycznymi strukturami porządkującymi.

Jeden!

A zatem, czytelniku, podasz rękę mistrzowi?


Marek Krajewski, Liczby Charona
Znak, 2011