Nie widziałem też ruin demonicznych zamków, ale co z tego, skoro megalityczne ruiny ciężkich, postsocjalistycznych fabryk ze strzelistymi kominami były równie demoniczne.
Pociąg zatrzymywał się na „haltach”, przystankach na żądanie. Były to po prostu betonowe, bielone słupy wbite w ziemię przy torach. Mimo burzy, stali na nich ludzie. Transylwania, co prawda, nie przypominała Transylwanii, ale już transylwańscy wieśniacy przypominali swoje archetypy z tanich horrorów. Wsiadali, okutani w stare kapoty, zmoknięci i wytarmoszeni przez wicher. Wyglądali na pogodzonych z tym wszystkim: z tym wichrem, z tą burzą, z tym zmoknięciem i wytarmoszeniem. W ogóle nie klęli, tylko siadali na drewnianych siedzeniach pociągu, a wokół nich tworzyły się kałuże.
Ich twarze były pełne zmarszczek, ale skóra mocna, wytrawiona. Kobiety opatulone w chusty, fartuchy i swetry. Wszystko stereotypowo. Gęsi w poszwach na pierzynę, jajka i cebula w koszykach, kury w klatkach. Pociąg ledwie wytrzymywał nawałnicę. Woda lała się przez nieszczelne okna.
Wszyscy rozmawiali ze sobą niezrozumiałym dla mnie językiem. I miałem wrażenie, że opowiadają sobie, ci Transylwańczycy, historię o tym, jak to stara Costica znalazła na zagonie kapusty smocze jajo, jak to córkę Iona mieszkającego za wsią ukąsił moroi – wampir i jak to teraz dziewczyna wygląda niecierpliwie najbliższej pełni, żeby dołączyć do Nieśmiertelnych. Takie właśnie stereotypowe historie układały mi się w głowie. Kluły się z niezrozumiałych dźwięków, wyzierały z nieogolonych, pomarszczonych twarzy, spod kwiecistych chust i przesadnie wymalowanych oczu. I tak było, aż zasnąłem.

Obudził mnie czyjś natarczywy wzrok, wbity we mnie aż po gardę.
Otworzyłem oczy i drgnąłem, wystraszony. W całym przedziale prócz mnie była tylko jedna osoba. Cygan, który się na mnie gapił, miał świdrujące oczy wariata i głowę ogoloną za pomocą czegoś, co mogło być wyłącznie tępym nożem. Poruszał niemo ustami. Próbowałem patrzeć gdzieś w bok, oczy zamknąć – nie dało rady - magnetycznie powracałem do jego wzroku.
- Co jest? – spytałem w końcu. Po polsku, bo rumuńskiego nie znałem, a angielski i niemiecki pewnie odniosłyby taki sam efekt, co polski.
Cygan rzucił coś po cygańsku. Potem znowu. I znowu. Podnosił głos. Chrapliwie, charkliwie. W końcu wstał, jak odpustowy zombie. Wstał i ciągle mamrotał. I nie spuszczał ze mnie wzroku. Zaczął iść w moją stronę. Błyskawice furczały przez niebo, pociąg telepał, rzucał Cygana na siedzenie, ale on wstawał i szedł.
Siedziałem jak królik zahipnotyzowany przez kobrę. I nie mogłem się poruszyć, sparaliżowany.
I nagle otworzyły się drzwi przedziału, stanął w nich chudy, smutny mężczyzna. Piorun, kiczowato, uderzył gdzieś całkiem niedaleko i rozjaśnił scenerię.
Ów depresyjny poeta stanął naprzeciwko tej cygańskiej, nożem golonej bestii i delikatnie machnął szczupłą dłonią, mówiąc coś w rodzaju rumuńskiego „sio”. Tylko tyle. Cygan zwiesił głowę i natychmiast zmył się z wagonu, wyjąc cichutko.
- Szuka pan miejsca na nocleg w Sighisoarze? – spytał smutno poeta łamanym angielskim.
*
Nicu Posta faktycznie był depresyjnym poetą. Dodajmy – biednym depresyjnym poetą. Wynajmował turystom pokoje w swojej willi, odziedziczonej po niewiadomej długości linii przodków, willi piętrowej i gotyckiej, górującej nad samym centrum Sighisoary.
Wieczorem usiedliśmy na balkonie, patrzyliśmy na spiczaste, pokryte czerwoną dachówką dachy, słuchaliśmy wrzasków pijanych Brytyjczyków, Niemców i Polaków na starówce i piliśmy śliwowicę, którą kupiłem w sklepie przy strada Scarii.
I nie bardzo było o czym rozmawiać. Bo niby o czym.
- Wiesz, ile warty jest twój dom, Nicu? – pytałem więc, zapalając papierosa, na którym rumuński, unijny już, minister ostrzegał. – Sprzedasz go i nie będziesz już smutnym, biednym poetą, tylko wesołym i bogatym poetą.
Nicu wzdragał się wtedy, jakby mu wódka nie weszła.
- Sprzedać dom? – pytał cierpiętniczo. – Rumun nie sprzedaje domu.
- Mówiłeś przecież, że jesteś Węgrem, Nicu.
- Węgier też nie sprzedaje domu – odpowiadał smętnie i łapała go czkawka.
Nie było o czym gadać.
*
Na drugi dzień rano oglądałem, jak młode pary robią sobie zdjęcia pod pomnikiem Włada Drakuli. Wład, a raczej jego spiżowy łeb z wyłupiastymi oczami zatknięty na wąskim postumencie, szczerzył straszliwe zęby do kamer i aparatów, jak niedźwiedzi łeb nad kominkiem, obezwładniony na symbol – myślałem, popijając jogurt z plastykowego kubka.

Aby odegnać kaca i ogólnie coś ze sobą zrobić, wypożyczyłem rower w wypożyczalni przy hostelu położonym u stóp sighisoarskiego wzgórza. Hostel prowadził Australijczyk o cwaniackim wyglądzie. O ósmej rano był jeszcze (albo już) pijany. Po hostelowym podwórku snuli się przybysze z innego świata: blondwłosi, anielscy Szwedzi, Szwajcarzy, Szwabi, szwarcwaldczycy, szlezwikańczycy i sztutgartczycy. Łazili skacowani, bez koszulek, i wystawiali swoje szczupłe, blade ciała na smoliste rumuńskie słońce. Nie zdawałem sobie wtedy jeszcze sprawy, że oni wcale nie są z żadnego innego świata.
Wsiadłem na rower i wyjechałem poza Sighisoarę.
*
- Noł goł – mówił facet w chińskich japonkach. Klapał klapkiem o wyszczerbiony krawężnik. Do plastykowych baniaków lał sobie wodę z kranika przy źródełku św. Mikołaja.
- Noł goł – kręcił głową, kiedy pokazywałem mu mapę.
- Bat łaj noł goł? Oł łaj?
- Oł noł. Noł goł, noł.
- Bat łaj?
Facet myślał chwilę. Myślał. Przelało mu się tymczasem w baniaku, więc podleciał, zaklapał klapkami, i zmienił baniak na pusty.
- Noł goł – powiedział i wilgotnymi dłońmi zapalił papierosa. – Dendżeros. Dandżer. Panimajesz?
Na wieś Danes w Transylwanii lała się z nieba żółć i lała. Parzyło słońce. Nabrałem wody ze świętego źródełka i lałem sobie na głowę. Teraz czekałem, aż facet napełni baniak. Chciałem uzupełnić w butelce to, co wylałem. Na tę głowę. Było żółto. Gdy się patrzyło w jeden punkt – latały kolorowe plamy. Facet się drapał. Tu, tam. Miał południowe rysy. Południową skórę. Napiętą, naciągniętą. Domy we wsi Danes były solidne, dom przy domu, murowana brama przy murowanej bramie. Poniemieckie. Czerwona dachówka. Asfalt spękany. Tupały i kląskały kopyta koni ciągnących wózki jedyną ulicą Danes. Wozy. Jechały powoli, czasem wyprzedzały je samochody, z wyciem i czasem z klaksonem. Opony najeżdżały na końskie gówna. Gówna się rozbryzgiwały. Facet się drapał i palił papierosa wilgotnymi dłońmi.
- Czyli noł goł – gdzie? – pytałem, podchodząc do niego z mapą. Tu? Dendżeros? Dendżer?
- Alles dendżer. – Facet zakreślił papierosem tam, gdzie dendżer. Wychodziło na to, że wszędzie dendżer. Machnąłem ręką.
- E tam, dendżer.
*

Najpierw jechałem asfaltem, drogą na Medias. Dacie i aro pędziły wariacko, konie wlekły bryczki, na bryczkach siedzieli faceci, siedziały baby, siedziały ich dzieci – córki z cyckami obciągniętymi różowymi bluzeczkami, synowie w lejących koszulach i z włosami w żelu. Klekotały o asfalt kopyta, klekotały, co rusz koń podnosił ogon i srał, a wóz – fura, bryczka – przejeżdżał obojętnie nad parującymi pączkami. Z furkotem, z wściekłością jakąś, zaciekłością, rwały te dacie, rwały te aro, a konie szły powoli, w opozycji do pędu i w harmonii z łagodnością krajobrazu, konie szły kopyto za kopytem i nie dało się jechać na rowerze, bo wymijając te pieprzone bryczki wystawiało się na zderzak pędzącego samochodu.
Skręciłem więc w jedną z bocznych gruntówek. Stał przy niej słupek milowy. Wyglądał jak rzymski. Jak z Asterixa.
Na mapie nie było tej gruntówki. Ale teoretycznie - myślałem - powinna to być mniej więcej – palcem sunąłem to po mapie, to po przewodniku - droga na Biertan.
Jechałem więc, jechałem. Było pusto. Słońce podnosiło kurz z drogi. Kurz, kurz.
I robiło się już powoli od tego słońca ciężko. Pot płynął w oko, przedramieniem ocierałem oczy, ale i tam był pot. Paliła głowa, paliły czarne plamy przed oczami. I droga, dróżka piaszczysta, trawa żółkła z jednej i drugiej strony, i pusto, pusto, tylko żółta kreska dróżki przez żółknącą trawę, i tak z jednej i drugiej strony. Pustynia trawy.
Ból w łydkach, w udach, rower rzęzi, bo kiepski, pieprzony Australijczyk. Pojawia się punkt dziwny jakiś przede mną, to kapliczka przydrożna, to Chrystus wycięty z blachy, przybity do prostego krzyża, ale pod krzyżem ktoś siedzi, ktoś, patrzę – dziewczynka. Blond włoski, biała spódniczka, uzieleniona od trawy. Co robi, tutaj, w upał, sama, dokoła pustka przecież, pustka, jak sięgnąć okiem – trawa i pagórki, pagórki i trawa.
Ale coś dziwnego, coś dziwnego jest w tej dziewczynce, i nie wiem dlaczego, ale serce mi bije, serce mi klekocze, terkocze, krew szumi w głowie, jakiś dziwny lęk się ciśnie, zbliżam się do dziewczynki, co ona taka blada, co ma takie zapadnięte oczka, czemu ona się nie rusza, tak nic a nic, nawet wiatr nie powiewa jej włoskami, bo wiatru nie ma, drobna twarzyczka, usta lekko otwarte.
- Ona nie żyje – myślę – ona nie żyje. A w tej zielonej pustce, w tym bezgłośnym południowym skwarze, w tym bezruchu, w tej ciszy to wszystko wygląda przerażająco, tak przerażająco, a ona nagle podnosi główkę, otwiera oczka, a oczka ma blade, bardzo blade, otwiera usta i wydaje z siebie jakieś skrzeczenie, jakiś syk, włosy jeżą mi się na karku, chcę krzyczeć z przerażenia i – jak ostatni tchórz – uciekam.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CIĄG DALSZY OCZYWIŚCIE NASTĄPI
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Zdjęcia: Katarzyna Sagan
EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin
A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:
KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO
