Minoderyjny występ Johna Wayne’a nagrodzony jedynym Oscarem dla tego legendarnego aktora, podobnie jak i sam film, był jednym z ostatnich podrygów klasycznego Hollywood. Dość powiedzieć, że filmem roku został wtedy – o ironio – Nocny kowboj (1969) Johna Schlesingera, którego bohater z pewnością nie reprezentował sobą niczego, co typowo kowbojskie. Zmiana warty tym bardziej symboliczna, że western to przecież najbardziej amerykański z filmowych gatunków.

Dziś, po ponad czterdziestu latach, powieść Portisa powraca na ekran w wersji braci Coen. Tego należało się spodziewać. Twórcy Fargo (1996), wciąż eksplorujący i dekonstruujący kino gatunków oraz mitologię Stanów Zjednoczonych, musieli w końcu sięgnąć  po sztafaż Dzikiego Zachodu. I oczywiście nie byli by sobą, gdyby nie podeszli do westernu z pewnym dystansem. Wydaje się jednak, że tym razem powstrzymali się od pójścia na całość, jakby obawiali się całkowicie zakpić z całego dziedzictwa westernu i wszystkiego, co niesie on ze sobą dla kultury amerykańskiej. Mamy więc kilka ironicznych momentów, w których klasyczne rozwiązania zostają wyolbrzymione, by natychmiast ulec odautorskiej negacji (ujęcie z rewolwerem w bliskim planie, kiedy naprzeciwko Roostera pojawia się medyk odziany w niedźwiedzią skórę, czy kilkakrotne pozbawienie widzów przyjemności obcowania z pięknymi krajobrazami i przejście do kolejnej sceny). Kluczowy w tym podejściu jest oczywiście główny bohater.
Pozornie antyheroiczny: stary pijaczyna, bezwzględny zabójca, któremu zależy tylko na zapłacie. W gruncie rzeczy wypełnia jednak kanoniczny wizerunek człowieka Zachodu, twardziela o miękkim sercu, mężczyzny o zdecydowanej postawie etycznej, ujawniającej się w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa. Tytułowe męstwo, czy też silny charakter, w filmie Coenów chyba nawet bardziej niż u Roostera jest wiodącą cechą głównej bohaterki – rezolutnej i nad wiek dojrzałej Mattie Ross (fenomenalna Hailee Steinfeld). Dziewczynka z niezwykłą stanowczością pragnie odnaleźć i ukarać mordercę swojego ojca. Coenowie oddali tej bohaterce należne jej miejsce, czyniąc z niej także narratorkę opowieści. W wersji Hathawaya umniejszono postać Mattie, by oddać całe pole do popisu Wayne’owi. Bracia powtarzają zresztą na każdym kroku, że ich film to ponowna adaptacja powieści, a nie remake, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że porównań nie unikną.

Największą zasługą Coenów jest w moich oczach powaga ich filmu (zwłaszcza w porównaniu z miejscami prostacko rozrywkowym True Grit z roku ‘69). Inkrustują dzieło swoim absurdalnym, czarnym humorem (cudowna scena, w której Cogburn karze dzieci za znęcanie się nad koniem, czy pojedynek na strzelanie do ciasteczek), lecz ostateczny wydźwięk jest jak najbardziej serio: epilog Prawdziwego męstwa nadaje filmowi nastrój stricte elegijny. Kiedy wcześniej mieliśmy do czynienia z dziełem w gruncie rzeczy przygodowym (z lekką domieszką melodramatu w scenach kulminacyjnych, kiedy szeryf gna na koniu z ranną Mattie, co szczerze mówiąc troszkę mi w całości zazgrzytało), tak finał tchnie egzystencjalnym smutkiem i poczuciem nieuchronności losu, tak charakterystycznym dla braci Coen. Lekko zaznaczają też reżyserzy istotny moment przejścia od prawdziwego Dzikiego Zachodu do tego zmitologizowanego. Dorosła Mattie poszukuje Roostera wśród członków objazdowej trupy (pojawia się tam autentyczna postać Cole’a Youngera), która – jak możemy się domyślić – odgrywa dla masowej publiczności przygody dzielnych szeryfów i wyjętych spod prawa rewolwerowców oraz kowbojów i Indian, niemających nic wspólnego z rzeczywistością Far Westu (zakpił z tego Robert Altman w Buffalo Billu i Indianach z 1975 roku).

Dla mnie jedną z bardziej interesujących kwestii przy okazji nowego Prawdziwego męstwa jest sama pozycja westernu we współczesnym kinie. Patrząc na najgłośniejsze tytuły o Dzikim Zachodzie ostatnich lat widać wyraźnie, że dziś filmowcy podejmują się przede wszystkim reinterpretacji: film Coenów, wcześniej – kolejny raz historia Jesse Jamesa (Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, reż. Andrew Dominik, 2007) i typowy remake – 3:10 do Yumy (James Mangold, 2007). Westerny traktowane są już bardziej jak filmy historyczne, realistyczne w szczegółach, bohaterowie i cała rzeczywistość są moralnie bardziej relatywne niż w dziełach klasycznych, choć na pewno nie tak radykalne jak antywesterny. Od ogłoszonej w latach 80. śmierci gatunku przeszedł on długą drogą (łącznie z etapem postmodernistycznym – zabawą kanonicznymi układami fabuł, czy elementami konwencji), by za sprawą wybitnego Bez przebaczenia (1992) Eastwooda osiągnąć swój obecny kształt.

Jednego jestem pewien – western z pewnością nie umarł, choć niestety filmów o kowbojach powstaje znacznie mniej. Ale jeśli mają to być takie perełki jak Prawdziwe męstwo AD 2010 – jestem też pewien, że warto uzbroić się w cierpliwość.



Prawdziwe męstwo (True Grit)
scenariusz i reżyseria: Ethan Coen, Joel Coen
zdjęcia: Roger Deakins
muzyka: Carter Burwell
grają: Jeff Bridges, Matt Damon, Hailee Steinfeld, Josh Brolin i inni
kraj: USA
rok: 2010
czas trwania: 110 min
premiera: 22 grudnia 2010 (USA), 11 lutego 2011 (Polska)
UIP

Iwo Sulka – filmoznawca, rocznik ’85. Interesuje się kinem amerykańskim i europejskim. Filmowe gusta lekko konserwatywne, acz otwarte na nowe propozycje. Opublikował artykuł na temat Darrena Aronofsky’ego w trzecim tomie Mistrzów kina amerykańskiego, a także recenzje i inne teksty na łamach e-splotu oraz na blogu „Salaam Cinema!”

Tekst pochodzi z blogu Autora.

MACIEJ BADURA O PRAWDZIWYM MĘSTWIE