Wszyscy mamy na półce takie książki. Te tak zwane książki z dzieciństwa, które dostawało się na komunię, urodziny, przyjazd cioci, wujka, whatever. Duże, ciężkie, w twardych oprawach, kupowane za miliony starych złotych. Te w typie „tato, ściągnij mi z półki”. To jakieś baśnie, przebogato ilustrowane dzieje ludzkości, lasy tropikalne, światy tęczy i inne mity i legendy, i och, ta geometria. Są wyprawy do wnętrza ziemi, ciała człowieka (konika morskiego albo jamochłona) i wyjaśnianie niewyjaśnionego. Każdy ma swoje, jak kino. Gdy przez przypadek książki te po latach wpadają w ręce, okazuje się, że pamiętamy z nich po prostu wszystko. I nagle – bang! – znowu mamy siedem lat. To trochę jak wrócić do Narnii. To trochę jak obejrzeć „Hugo” Martina Scorsese.